O niedocenianych za młodu belfrach, o tym, że warto słuchać starszych i o mądrości po latach

O niedocenianych za młodu belfrach, o tym, że warto słuchać starszych i o mądrości po latach

Pracując z młodzieżą i borykając się z codziennymi trudami docierania do ich coraz bardziej blokowanych i wypaczanych przez współczesne media i otoczenie umysłów, często wspominam siebie jako młodego, naiwnego i nieogarniętego w zafałszowanym świecie chłopaka, kiedy to dorastając przed czterdziestu kilku laty, pozbawiony autorytatywnego wsparcia, próbowałem sam rozeznać się w świecie i polityce, i dokonać wyboru odpowiednich dla siebie, co nie znaczy, że właściwych, jak to oceniam dziś – wzorców.

Moja pamięć powraca do najistotniejszego w moim dorastaniu i inicjacji ideowej początku lat osiemdziesiątych, do przełomowego w świadomości młodych i starszych Polaków okresu formowania się pierwszej „Solidarności” i walenia się systemu komunistycznego, w którym się wychowywałem. Najważniejszymi autorytetami dla mnie, młodego chłopaka, byli z natury rzeczy rodzina i nauczyciele, ale wiedzę czerpałem, podobnie jak inni zainteresowani tym, co się dzieje wokół nich ludzie, z wydających się wówczas dla mnie i uchodzących za wiarygodne, podręczników szkolnych, gazet i mediów. Niezwiązany z przywódcami i działaczami robotniczych strajków, wychowujący się z dala od wielkich aglomeracji i środowisk walczących z komuną przyjmowałem „Solidarność” z  ostrożnością i rezerwą, którą wpajała mi, młodemu naiwnemu licealiście oraz ogółowi Polaków rządowa propaganda i krytykująca utożsamianych z „Solidarnością” wichrzycieli jedynie dostępna wówczas państwowa telewizja. Zupełnie  inną ocenę „nieuzasadnionych przerw w pracy” na Wybrzeżu – jak w telewizji i oficjalnych mediach określano strajki solidarnościowe i szykujący się przełom w naszym kraju – podawało radio „Głos Ameryki”, które starał się codziennie około 22.00 namierzać mój ojciec, słuchając z przejęciem sensacyjnych informacji i narzekając na  przeszkadzające w odbiorze szumy coraz bardziej aktywnych rządowych zagłuszaczy. Charakterystyczny głos lektorów przebijający się przez te szumy w eterze wspominam dzisiaj z nostalgią i głębokim wstydem, gdyż faszerowany kalumniami rzucanymi na „kłamców i zdrajców z Ameryki” przez spikerów z  telewizji rządowej przekonywałem i ja mojego mądrego ojca, żeby przestał wierzyć tym kłamstwom. Przebłyski odmiennego, tchnącego nadzieją relacjonowania krytykowanych w wieczornym „Dzienniku Tv” przemian w Polsce dostrzegałem jednak także w „Gazecie Krakowskiej”, kierowanej przez chwilę przez Macieja Szumowskiego.

Po tę „Gazetę Krakowską”, oddech inności, ustawiałem się często rano w kolejce przed kioskiem. Stan wojenny wprowadzony 13 grudnia 1981 roku, koniec wolnego świata dla twórców „Solidarności” i koniec nadziei dla sporej części starszego pokolenia Polaków przyjąłem z naiwnym wówczas niezrozumieniem i „egzotyką” także dlatego, że moja świadomość polityczna klasy maturalnej pozostawała w stanie totalnego wyprania i młodzieńczego ogłupienia. Wśród powtarzanego co chwilę w jedynym programie telewizji komunikatu o wymuszonych przez zmierzającą ku katastrofie sytuację w kraju decyzjach Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego wyłapywałem przeświadczenie najważniejszego w moim świecie generała, że uratowano właśnie Polskę przed wojną domową i że decyzje powołanego gremium wojskowo-cywilnych celebrytów służą ogółowi wystraszonych, sterroryzowanych przez „Solidarność” i złaknionych rządów prawa i sprawiedliwości Polaków. Wraz z kolegami z mojej klasy maturalnej w II LO w Nowym Sączu, nie wierząc w żadną wieszczoną przez nocne nasłuchy z Ameryki mojego ojca wojnę, cieszyłem się szczeniacko, że na jutro nie musimy się uczyć do zapowiadanej powtórki z polskiego, gdyż uczniowie w całym kraju otrzymali 13 grudnia 1981 roku w prezencie od WRON przyspieszone ferie. Gdy za jakiś czas nakazano nam – także w okienku telewizyjnym – powrót do szkoły, nasz nauczyciel przysposobienia obronnego zaczął paradować po korytarzach w mundurze i stał się dodatkiem do umundurowanych spikerów dziennika z telewizji, a po szkole krążyły opinie, że jest on teraz ważniejszy od surowo postrzeganego przez wszystkich wcześniej dyrektora. Kolejne dni i miesiące do matury luzowały nieco rygory zapowiadane 13 grudnia w mediach, ale i tak odwołano nam w klasie studniówkę, a nauczyciele na swoich lekcjach zachowywali się w stosunku do sytuacji nadal ostrożnie i powściągliwie. Ośmielany na wyróżniających się na tym tle pozytywnie szkolnych lekcjach języka polskiego pozwoliłem sobie na zbytnią śmiałość na maturze 1982 i krytyczny wobec łamiącej prawa człowieka władzy dobór cytatów na egzaminie. Wśród trzech tematów na maturze z polskiego w stanie wojennym zaproponowano młodym ludziom w Polsce dość ryzykownie jeden, który stawiał ich przed problemem, czy hasła romantyczne mogą być aktualne w dzisiejszym świecie. Moja teza o trwałości romantycznej idei walki o wolność, poparta cytatami o terrorze i prześladowaniach, które łączą czasy zaborów, caratu i Nowosilcowa z Polską Jaruzelskiego w roku 1982 przysporzyła mi – i mojej polonistce mgr Marii Drożdżak – w czasie matur po zdławieniu pierwszej „Solidarności” sporo dodatkowych stresów…

 

nowosądecka lista płac Zobacz również: Nowosądecka lista płac

Najbardziej jednak znamienne edukacyjne wspomnienie z tamtych gorących inicjacyjnych dni zapamiętałem z ulicy. Przy Alei (nomen omen) Wolności, nieopodal pomnika Mickiewicza w Nowym Sączu, spotkałem byłą i od zawsze charyzmatyczną w mojej pamięci nauczycielkę języka polskiego z mojej Szkoły Podstawowej nr 13. Nobliwa Pani darzyła mnie niezmienną sympatią za zapamiętane talenty i sukcesy w konkursach, a doceniając we mnie od dziecka duszę humanisty, zagadnęła przyjaźnie po kilku latach od rozstania w jej szkole:

I, jak, Boguś, teraz oceniasz to wszystko?

I ta moja ówczesna ostrożność w reakcji na zadane przez Wielką Humanistkę pytanie, moja młodzieńcza, uformowana przez oszczercze komunistyczne media głupota, moje zwątpienie w Jej mądrość – Nauczycielki i Uczciwego Belfra – wierzącego w mądrość swojego cenionego i przecenianego w politycznej mądrości ucznia napawa mnie, tak samo jak wspomnienie moich głupich reakcji na Radio „Głos Ameryki” słuchane przez ojca, bezsilną wściekłością na lasujące mi mózg komunistyczne rządowe media, poczuciem olbrzymiego niespłaconego długu i nieposkromionym wstydem. Odpowiedziałem ja, osiemnastoletni młodzian, na temat stanu wojennego z dyplomacją:

Właściwie sam nie wiem, bo różnie ludzie mówią na ten temat. Mgr Jadwiga Stefaniszyn, Pedagog, o którym myślę dziś z coraz większym niekłamanym szacunkiem, nie pozwoliła mi nadal brnąć w młodzieńczą głupotę, podsumowując stanowczo:

Jaruzelski to zbrodniarz! Za tę wojnę z Polską historia go kiedyś osądzi.

Drugą lekcję patriotyzmu i lekcję otwierania oczu naiwnemu młodzieńcowi na prawdę odebrałem kilka miesięcy później. 12 listopada 1982 r. – świeżo upieczony student pierwszego roku polonistyki UJ – trochę ponad miesiąc od przyjazdu z cichej prowincji do Krakowa, chłonąłem szeroko otwartymi oczyma i łapczywymi haustami powietrza życie polityczne broniącego polskiej wolności królewskiego grodu. Wracałem z Rynku do domu w okolicach Miasteczka Studenckiego zaraz po manifestacji patriotycznej przeciwko stanowi wojennemu w czasie mszy świętej niepodległościowej na Wawelu. Tramwaje nie kursowały, przez centrum miasta unosił się gwar i hałas demonstrantów, słychać było głuche strzały gazu łzawiącego i syreny milicyjne. Przed hotelem „Cracovia”, wzdłuż Alei Adama Mickiewicza i Muzeum Narodowego drogę do Miasteczka zastawiły samochody pancerne. Gdy wszyscy obchodzili je z daleka, ja – głupi prowincjusz, z medialnie ukształtowaną wiarą w broniącą uczciwych obywateli milicję, podszedłem do nich – „suk” milicyjnych bliżej, kierując wzrok na nieznane mi wcześniej, a wycelowane w ludzi działka i armatki wodne. Wierzyłem święcie, że bez przeszkód przejdę obok, aby dotrzeć dalej tam, gdzie mieszkam. Dość szybko toczące się wypadki odarły mnie na zawsze z młodzieńczych złudzeń. Wciągnięty siłą do zomowskiej „suki” dostałem od funkcjonariuszy mojej Polski kilkakrotnie w twarz, po czym powalony na leżankę z dermy wyliczałem na głos uderzenia milicyjnych pałek spadające na ciało. Przekleństwa i wyzwiska kierowane w moją stronę przez „broniących” obywateli dzielnych milicjantów oraz wykrzykiwane przez nich jak mantra pytania, czy wiem, że Lecha Wałęsę dzisiaj wypuścili z więzienia, dopełniały obrazu wpajanej mi przez media strzegącej prawa i sprawiedliwości Polski. Moja edukacja ideowa szła w parze z doznaniami fizycznymi. Zapamiętałem wówczas, w 1982 r. w krakowskiej „suce”, że w doznawanym bólu istnieje granica, poza którą już się tego bólu nie czuje. Wyrzucony z milicyjnej suki uciekłem ze „ścieżki zdrowia”, na którą skierowali mnie zaraz potem żądni kolejnych atrakcji oprawcy. Rany fizyczne leczyłem przez kilka następnych tygodni, a rany psychiczne po polskim państwie terroru leczę właściwie do dzisiaj. Moi obrońcy narodu, ci, na których podnosić mieli ręce piętnowani w rządowych mediach bandyci i wichrzyciele z „Solidarności”, zrzucili maskę z twarzy i pokazali mi się w swoim autentycznym działaniu. W Krakowie stanu wojennego i zaraz po nim przeżyłem swoją inicjację patriotyczną i na własnej skórze dosłownie uczyłem się Polski. Stracone złudzenia dodały mi jednak pewności i zdecydowanie określiły moje przekonania na przyszłość.

Rozpoczynając studia na filologii polskiej UJ w drugiej połowie lat osiemdziesiątych trafiłem na patriotycznie nastawione środowiska krakowskie. Zdobywałem konspiracyjnie i czytałem z wypiekami na twarzy zabronione wydawnictwa drugiego obiegu, „Zeszyty Historyczne”, paryską „Kulturę”, prozę Mackiewicza, Miłosza, Konwickiego czy Gombrowicza, poznawałem z zakazanych oficjalnie książek, a u nas na UJ obowiązkowych, „Inny świat” Herlinga-Grudzińskiego i „Rok 1984” Orwella, poezje Barańczaka, Zagajewskiego, Krynickiego i „Raport z oblężonego Miasta” Herberta. Uwolniony z prokomunistycznych medialnych złudzeń chodziłem na półlegalne spotkania niezależnego czasopisma mówionego „NaGłos”, niepodległościowe wieczory u dominikanów, patriotyczne msze w kościele „Arka Pana”, występy żywego słowa Haliny Mikołajskiej, kazania księdza Mieczysława Malińskiego i wykłady o filozofii zła i dramatu księdza Józefa Tischnera.

Nauczony wolności na polonistyce UJ, wypuszczony po stanie wojennym i po chwilowym odrodzeniu w kraju do Nowego Sącza w roku 1987, trafiłem znowu w okowy systemu rok później. Służbę wojskową u schyłku polskiego komunizmu, najgorszy i najbardziej zmarnowany czas w mym dorosłym życiu, zaliczyłem o tyle łatwiej, że bezkrytycznej ufności do władzy, a przede wszystkim młodzieńczych złudzeń, że ta władza jest powołana dla ludzi, oduczyli mnie koledzy moich wojskowych „trepów” z jednostki, wybijając ją z mojej głowy w zomowskiej „suce” w Krakowie przecież już kilka lat wcześniej. I tutaj dochodzę do sedna moich ciągłych wspomnień młodzieńczej edukacji światopoglądowej i politycznej sprzed lat.

W roku 2020, po trzydziestu kilku latach po szczęśliwym uwolnieniu z trzymającego się kurczowo komunistycznych struktur wojska, mając za sobą szmat czasu spędzony jako nauczyciel i twórca dwóch szkół (IV LO i Akademickiego Gimnazjum i Liceum) dla ambitnej młodzieży w Nowym Sączu, mając za sobą oficjalne odwiedziny Lecha Wałęsy w murach kierowanego przeze mnie liceum, a także honorowy tytuł profesora oświaty wręczony przez Premiera mojej wolnej RP Donalda Tuska, wspominam siebie, jako rówieśnika moich obecnych uczniów, w swoich czasach licealnych i szukam w tym wspomnieniu, nie zawsze napawających optymizmem, podobieństw. Wyciągając wnioski z wstydliwej dla mnie przeszłości, szukam sposobu docierania do dzisiejszych sumień. Do młodych ludzi podlegających jeszcze większej politycznej i medialnej indoktrynacji, niż ja w swojej młodości. Walczę o wpływ na umysły poddawane dziś takim manipulacjom, naciskom, oszustwom i działaniu propagandowego ogłupiającego systemu, o którym chyba nawet kiedyś mi się nie śniło. Walczę jak lew z kłamstwami, hejtami, ogłupianiem i nienawiścią wobec gorzkiej – dla rządzącej dziś dyktatury – prawdy, z którymi stykają się moi uczniowie w państwowych mediach i obleganej przez siebie sieci na co dzień. Próbuję moich obecnych uczniów nauczyć uniwersalnej herbertowsko-conradowskiej etyki i rozpoznawania tej z trudem bronionej prawdy znacznie wcześniej, niż mi się to w mojej odległej młodości udało. Wmawiam swoim podopiecznym, że warto i trzeba dawać już w ich, dopiero co pełnoletnim wieku, świadectwo. Mieć własne zdanie, swoją mądrość i swoją pewność, ukształtowaną przez Mistrzów i Autorytety. Być Niezłomnym i Wyprostowanym wśród tych co na kolanach. Marzę, by zaufali mi i docenili mnie wcześniej, niż ja swoim pedagogom i swojemu ojcu przed laty.

 

Autor: Bogusław Kołcz

 

Czytaj również: Jest decyzja w sprawie podstacji pogotowia w Piwnicznej – Zdroju. 

Reklama