MAD, MAD GIRL. Może pora z tym skończyć [RECENZJA]

MAD, MAD GIRL. Może pora z tym skończyć [RECENZJA]

Jakie to szczęście, że ludzie nie rodzą się raz na zawsze, lecz sami decydują o tym, kiedy i jak zacząć wszystko od nowa. Przepoczwarzyć się w lepszego człowieka – gorszego człowieka. Legendę. Fakt. Kiedy raz na zawsze ze sobą skończyć. Sam przecież w nieskończonych paralelnych rzeczywistościach swojej wyobraźni byłem już wszystkim i stawałem się każdym. Żyłem szczęśliwie i nieszczęśliwie. Umierałem w zdrowiu i chorobie. Otoczony tłumem i sam jak palec. Doceniony, niezauważony, skompromitowany. Kończyłem ze sobą niezliczone ilości razy – jak nie pudrowymi dropsami, to przeciąganiem liny. Z uchem nasłuchującym kolejowych torów, tętentu kopyt, pisku opon. Znikałem na chwilę, przepadałem na zawsze – ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.  

Piękni ludzie nie przytrafiają się mi ot tak. W najwłaściwszym z momentów nie do przewidzenia wyłaniają się, by przytroczyć do mnie coś, co pociągnie w otchłań niekompatybilności – niedopasowania. Każdy, kto zna Gabi Salamon – zarówno wydawnicze, jak i te koncertowe wcielenia – ten wie, że jej twórczość to niosący w sobie pierwiastek szaleństwa i grozy muzyczny balast. Dostaję nowe i już wiem, że znowu nie będzie lekko, nie będzie łatwo. Nie dostanę prostych odpowiedzi, gotowych przepisów na szczęście, roziskrzonych tęcz i ociekających złotem garnców. Otrzymam za to pochody nieuczesanych myśli, rozmazanych szminek, przygryzionych nadgarstków. Bohaterów nieszczęśliwych na swój własny sposób, z większym lub mniejszym powodzeniem stąpających po rozżarzonych węglach codzienności.

Mad, Mad Girl | fot. Gabriela Salamon

Piękni ludzie nie przytrafiają się mi ot tak. Tu nie ma miejsca na przypadek, a „Mad, Mad Girl” jest tego świadectwem. To najcudowniejsi ludzie, jakich znamy, jakich znaliśmy i których nie zdążymy już poznać. Ludzie, którzy poznali smak porażki, smak cierpienia – poczucia winy. Poznali, co to strata wyrażona w sinusoidalnej walce, wyjściu z najpodlejszych głębin. Życiu teraz – śmierci na raty. To traktujące o rutynowości, apatii i zobojętnieniu świadectwo dojrzewania w chorobie. Otoczona nimbem świętości i bohaterstwa osobista spowiedź z grzechów dystansowania się od bliskich, od myśli i emocji z zauważaniem ich jako tego, czym są naprawdę.

Piękni ludzie nie przytrafiają się mi ot tak, szczególnie kiedy warstwie tekstowej przewodzą zapętlone myśli, podsycane lękiem, niepewnością, niepokojem. To zza nich wyłania się zaraźliwa tęsknota, którą każdy z nas może poczuć na swój własny sposób. A może to jedynie ślizganie się po powierzchni synopsisu tego, co faktycznie otrzymujemy, odzierając singiel z kolejnych warstw znaczeniowych. To, co opadające bezwładnie do wewnątrz. Co boleśnie doświadczalne i stapiające muzykę z niemuzyką, z szeroko pojętymi efektami, afektami – tymi akustycznymi, rytmicznymi po szmery awangardy i offu. Wszak w temacie struktury, faktury, wewnętrznej organizacji nie sposób rozpatrywać nowej Gabi jedynie w kategoriach czysto muzycznych. To swoisty wehikułu znaczeń poddający się nieustannemu zatracaniu, tak jak zatraceniu ulegają proporcje między zdrowiem psychicznym a chorobą.

Czy na początku „Mad, Mad Girl” słyszymy dźwięk umieszczania kasety w starym magnetofonie? Dźwięk wciskanego przycisku? Ten zmyślny w swojej prostocie zabieg winduje numer na poziom czystego meta. Czy „włączamy się” razem z podmiotem lirycznym? Wsłuchujemy się w zapis jej myśli? Doświadczamy sesji psychoterapeutycznej z odtworzenia? Listu pożegnalnego? Kim jesteśmy? Z kim jesteśmy? Kiedy jesteśmy? Może wszystkim po trochu, tak jakby utwór skupiał wokół siebie wszystkich stłamszonych apostołów tego quasi-kapitulanckiego songu, cały mniej lub bardziej wtajemniczony plan bliższy-dalszy, w którego centrum jest ona – tytułowa „Mad Girl”.

Mad, Mad Girl | fot. Gabriela Salamon

Piękni ludzie nie przytrafiają się mi ot tak. Nad wyraz ciekawe, że kolejny numer Gabi zawędrował do mnie akurat teraz. Przecież zaledwie chwilę temu swoje ostatnie trzy felietony na łamach Dobrego Tygodnika Sądeckiego poświęciłem tematyce zdrowia psychicznego. Higieny umysłu – wewnętrznej równowagi, której nie sposób byłoby mi utrzymać, gdyby nie kultura i sztuka.

Zatem zacznij uprawiać sztukę. Zacznij uprawiać siebie. To najzuchwalszy z banałów na uczynienie swojego życia znośnym. Rozczesz włosy, dziewczyno. Zmyj wczorajszą szminkę, spłakany makijaż, załóż ulubione bransoletki. Przytul się do radia. Rozpal go do czerwoności – do przepalenia styków. Opowiedz mu historię, której nie byłabyś w stanie opowiedzieć nikomu. Której nie byłabyś w stanie opowiedzieć ostatniemu człowiekowi na ziemi. Której nie byłabyś w stanie opowiedzieć samej sobie. Namaluj coś. Zatańcz coś. Zaśpiewaj coś. Skreśl coś. Parę zdań, nawet kiepskich, a otrzymasz wtedy największą z nagród. Stworzysz coś, co jeszcze przed chwilą nie istniało – poczwarkę tego jak nie rodzić się raz na zawsze, jak notorycznie debiutować. Jak przepoczwarzać się w lepszego człowieka – gorszego człowieka. Legendę. Fakt. Bo jak kończyć ze sobą, to jedynie po to, by wyrywać się szponom śmierci.

Fot. Gabriela Salamon

Reklama