„Był sobie piłkarz” czyli… 40 wykwintnych dań

„Był sobie piłkarz” czyli… 40 wykwintnych dań

Przed laty ukazywała się w Polsce encyklopedia piłkarska FUJI. Dzisiaj nie ma potrzeby jej kontynuowania, bowiem o krajowej piłce nożnej wie wszystko Antoni Bugajski. Właśnie na księgarskie półki trafiła jego pierwsza książka. „Był sobie piłkarz”, a w niej czterdzieści piłkarskich opowieści.

Gdyby zastosować tu bardziej przemawiający do wyobraźni język dnia powszedniego, albo poetykę ulubionej lektury ludzkości czyli książki kucharskiej, to robota Bugajskiego powinna raczej nosić tytuł – „Wielkie żarcie. 40 wykwintnych dań bez wychodzenia do knajpy z gwiazdką Michelina, w cenie kebabu na stadionie w Londynie”. Skomplikowane? Ani trochę. Pewnie każdy z nas musiał się w życiu mierzyć z dramatyczną sytuacją, kiedy spór u cioci na imieninach, o to, kto strzelił decydującą bramkę w bardzo ważnym meczu, urasta do rangi pytania egzystencjalnego. I kiedy jeszcze nie było w pobliżu internetu sytuacje sporne mógł rozstrzygnąć wyłącznie telefon do przyjaciela. Albo do piłkarskiego eksperta. Najlepiej oczywiście, jeśli przyjaciel jest jednocześnie ekspertem. O Antonim Bugajskim chyba możemy tak powiedzieć. Szczęściarze z nas.

Ba, o Tośku mówimy zuchwale, że to nasz człowiek we Wrocławiu. Tam studiował i od lat mieszka, pracuje dla warszawskiego „Przeglądu Sportowego”, ale przecież pochodzi z Limanowej i w ważnych dla DTS-u momentach pojawia się w naszej orbicie. Niezmiennie jesteśmy dumni z tego faktu, bo facetów, którzy o polskiej piłce nożnej wiedzą wszystko – albo prawie wszystko – można policzyć na pacach jednej ręki. Bugajski zalicza się do ścisłej czołówki w tym elitarnym gronie, ale czasami udaje się i jego zaskoczyć. Kiedy opowiada w swojej książce o Cezarym Toboliku, który zdobył gola w derbach Krakowa bezpośrednio z rzutu rożnego, możemy Antkowi odpowiedzieć nieskromnie: „siedzieliśmy całkiem niedaleko chorągiewki spod której Tobolik centrował”. Ot, nieważny detal z życiorysu kibiców starej daty.

Zdumiewająca jest pasja z jaką Antoni Bugajski zanurza się w głębiny archiwów polskiej piłki nożnej i za każdym zejściem pod powierzchnię znajduje jakąś perłę. W świecie, gdzie kibica ogłupia ilość bezpośrednich relacji z wielu lig europejskich jednocześnie (multimultiliga – może tak się to nazywa), gdzie zalewa nas i podtapia ocean statystyk istotnych głównie dla analityków na klubowych etatach, Bugajski wyciąga na plan pierwszy ludzi i ich opowieści. Bezcenne. Mam nadzieję, że nie tylko dla pokolenia czytelników, którzy codziennie rano w szkolnej szatni musieli odpowiadać na twarde jak głaz pytanie: „Za kim jesteś?” Przecież nie było takich, którzy nie byli za nikim. A nawet jeśli za nikim nie byli, to deklarowali, że są za kimś. Bo jak można było nie być za nikim? Nie być za nikim to wstyd i dobrowolne wykluczenie się na margines życia klasy. I przecież zawsze tak było, że miliony chłopaków na całym świecie – nawet jeśli osobiście nie umiało porządnie kopnąć piłki – z wypiekami na twarzy śledziło losy swoich ulubionych piłkarzy i klubów. Obojętne czy działo się to w Limanowej czy w Rio de Janeiro.

Tak więc zawsze i wszędzie na całym świecie są jacyś chłopcy, którzy potem stają się mężczyznami, ale nie przeszkadza im to pielęgnować swojej pasji do emocjonowania się piłką nożną, losami ukochanej drużyny (za kim jesteś?) i bohaterów grających na wieczną chwałę tych klubów. I swoją własną też. O Ronaldo i Messim napisano już wszystko, ale o Kupcewiczu, Gorgoniu, Lipce, Komornickim, Matysiku i wielu innych pewnie jeszcze niewystarczająco dużo. Tę dziurę w ciągłości piłkarskiej historii łata cierpliwie Antek Bugajski. Operując boiskowym żargonem sprzed lat Bugajski gra na łączniku. W tym wypadku łącząc całkiem nieodległe przecież czasy ze współczesnością. I komu to potrzebne – zapyta ktoś niemądrze? Nam wszystkim. I nawet w pierwszej kolejności nie tym, którzy w ciepłych bamboszach zanurzą się z książką Bugajskiego w fotelu żeby dzięki niej uruchomić nadwyrężoną pamięć i przenieść się do teatru swojej wyobraźni. Ale może przede wszystkim tym, którzy żyją w niezmąconym świętym przekonaniu, że historia polskiej piłki nożnej zaczęła się wraz z przyjściem na świat Roberta Lewandowskiego.

I na tym w zasadzie koniec. Każdy kibic niech biegnie do księgarni i czyta „Był sobie piłkarz”, my tu nie będziemy książki streszczać. Najważniejszy wniosek na koniec tej krótkiej wyprawy do jądra polskiego futbolu jest następujący: piłka nożna zawsze będzie potrzebowała swoich Bugajskich. Tak jak każda piłkarska epoka potrzebuje nowych czarodziei potrafiących z piłką cuda wyczyniać, tak sportowe dziennikarstwo potrzebuje artystów, których pisanie o tej dyscyplinie nie będzie zamykało się do najnudniejszego z możliwych zdań: „W 25 minucie oddał niebezpieczny strzał zza szesnastki, który o centymetry minął bramkę przeciwnika”. Piłka nożna to gra rzemieślników i artystów. Jak to w życiu. Dziennikarstwo podobnie, składa się z rzemieślników i artystów. Antoni Bugajski – jak to artysta futbolu – potrafi bawić się piłką z wielką swobodą. Panowie piłkarze: szanujcie takich dziennikarzy, bo jeśli znikną w powodzi bylejakości, kto będzie opiewał wasze wielkie dokonania?

Wojciech Molendowicz

Reklama