Sebastian Atrament solo i z pierwszym singlem [RECENZJA]

Sebastian Atrament solo i z pierwszym singlem [RECENZJA]

Zbyt blisko – nie dobrze. Za daleko – jeszcze gorzej. Kiedy w swoich felietonowych miniaturkach dla Dobrego Tygodnika Sądeckiego zaczepiałem Sebastiana Atramenta o nową płytę, oczywiście nie zakładałem, że ją otrzymam. To była jedynie wulgarna w swojej naiwności próba utrzymania właściwego i godnego protokołu zainteresowania między entuzjastą a artystą. I to oczywiście się nie udało, chociaż w sumie wolę zakładać, że to do końca nie jest pewne. Premierowy solowy singiel nie zmienia stanu rzeczy w temacie moich osobistych urojeń i fantazji, ale stanowi potwierdzenie tego, co w moim skromnym odczuciu nadal i niezmiennie definiuje jego artystyczną drogę i celowość filozofii życia.

Na pierwsze przyłożenie ucha „Byle ciebie mieć” wpisuje się w archetypowy dla muzyki popularnej schemat, wedle którego artysta robi, co może, choć w pewnych tematach, które porusza jest niejako interpretacyjnie ubezwłasnowolniony. I na przykład musi mierzy się z konsekwencjami, jakie niesie ze sobą utrwalony w masowej świadomości i kultywowany przez media motyw relacji międzyludzkich, czy też związków miłosnych w ogóle. W przypadku bohatera/bohaterki piosenki ukazane zostają jego/jej przekonania, uczucia, pragnienia, a „jedyny możliwy dla szerszego odbiorcy poziom odczytania sensu całości” musi orbitować wokół relacji damsko-męskich jako swoisty lejtmotyw. Zawsze – prawie zawsze. Taka interpretacja jest najpewniejsza i najprostsza, ale nie od dziś wiadomo, że zawsze istnieje coś jeszcze, coś ponad. Coś takiego jak miłość własna, a artyście jak nikomu innemu nie wypada nie kochać siebie ponad wszystko.

I gdyby tak popatrzeć na singiel z perspektywy wcześniejszych dokonań, to nie trzeba być mistrzem dedukcji, by stwierdzić, że treściowo Sebastian Atrament daje nam nie pierwsze już na przestrzeni lat i posunięte do autoerotyzmu własne spojrzenie na samego siebie. Jako publicystyczny onanista mam podobnie i jestem z tego dumny. To zdumiewające, jak w dobrym dotyku z samym sobą, nawet po latach, odsłaniają się nagle, niczym podczas wykopalisk archeologicznych, nieodkryte wcześniej rejony samopoznania. Artyści bardzo często stają się bohaterami swoich własnych dzieł, ale w sposób mniej lub bardziej jednoznaczny i tak jest w przypadku Sebastiana, którego dotychczasową drogę należy wpisać w fikcję wydarzeń i faktów ściśle rzeczywistych. Jest to podejście o niebo bardziej optymistyczne i ciekawsze niż wybór suchej neutralności czy fałszywego serwilizmu. „Byle ciebie mieć” to zawarcie nieformalnego paktu z samym sobą zobowiązującego do tego, by patrzeć codzienności prosto w twarz. Nadpisywać ją wyobraźnią i marzeniami. I robić to, co należy.

Nie można w tym miejscu nie wspomnieć o załączonym do kawałka teledysku, który w moim odczuciu rozwiewa wszelkie wątpliwości. Jest to ewidentne mrugnięcie okiem do pewnego rockowego szlagieru o tym, że bułkę maślaną kawą nad gazety plamą. A tu jeszcze krótka jazda samochodem i znów można być sobą – ze sobą i w swoim żywiole. „Byle ciebie mieć” Sebastian Atrament daje nam wgląd do rozsianych na osi czasu fragmentów swojego szybkiego życia pełnego pasji, pracy i nieustępliwości. Tego, czemu poddaje się na co dzień, a co z sezonu na sezon otwiera mu drzwi do coraz to piękniejszych projektów.

O tym, co imponuje mi u Sebastiana Atramenta, mógłbym ciągnąć jeszcze długo, niemniej jednak to, co jest niejako konceptualnie definiujące, co określa go jako artystę, to banalne słowo „miłość”. Rzadko w sensie ogólnym, osobistym, ale jako stan bycia – nie w infantylnym amerykańskim znaczeniu bycia „happy”, kalekim z miłości, razem w czterech ścianach, przy rozpalonym kominku i w ekstazie gotowania sobie smacznych kolacyjek. Ale w spokojnym i metodycznym sensie wewnętrznych poszukiwań, odwagi i samorozwoju, czego „Byle ciebie mieć” jest potwierdzeniem i zarazem zapewnieniem, że z obranej drogi zawracać na razie nie planuje.

Płyta niebawem.

Fot. materiały własne

Reklama