Marzenia mieszczan sądeckich. Z kurą po imieniu

Marzenia mieszczan sądeckich. Z kurą po imieniu

Ludzie różne rzeczy robią dla jaj, ale ta historia jest całkiem serio. Podobno nic tak nie smakuje na śniadanie, jak jajecznica z jeszcze ciepłych jajek przyniesionych w przydomowego kurnika. Oto jak małymi krokami spełniają się wielkie marzenia.

A wielkim marzeniem Marcina Kałużnego były własne jajka prosto od kury. Najpierw tylko marzył, ale kiedy rodzina wyprowadziła się za miasto, marzenie zrealizował. Na pierwsze jajko czekali, jakby na świat miał przyjść następca tronu. Wreszcie wypadło (wiecie skąd) w lipcu. Jajko odbyło nawet krótką podróż na wakacje, gdzie miało być zjedzone. Ale rodzinna podróż zakończyła się na pierwszym zjeździe z autostrady, zaraz po telefonie z Sanepidu, że ten akurat urlop trzeba spędzić najdalej we własnym ogródku.

Przykład rodziny Kałużnych jest klasycznym przykładem spełnienia się snu mieszczucha o powrocie do natury i własnych jajkach. Własne lepsze niż od baby! U Kałużnych z miłości do jaj znoszące je kury otrzymały nawet własne imiona. Skończyło się poważnym dylematem moralnym młodszej latorośli państwa K.,: „Jak potem zjeść na obiad kogoś, z kim się było po imieniu?”. Drugi zaś z synów otarł się niebezpiecznie o ostrą krawędź niezrozumienia wśród rówieśników, kiedy w wypracowaniu z języka polskiego napisał, iż swój dzień zaczyna od „inspekcji jajowej”. Nawet pani od polskiego trzeba było tłumaczyć, że chodzi o poranną wizytę w kurniku w celu poszukiwania wiadomo czego. Uspokajamy, żadna z kur hodowanych przez Kałużnych nie skończyła dotychczas w garnku.

A na koniec pointa godna wielkanocnej pisanki: sam widzisz Drogi Czytelniku, jak poważne rzeczy ludzie są gotowi zrobić dla jaj.

Więcej Brukowcowych wiadomości w świątecznym wydaniu DTS:

 

Reklama