Krynica Źródłem Kultury 2024: Natalia Przybysz [RELACJA]

Krynica Źródłem Kultury 2024: Natalia Przybysz [RELACJA]

Nigdy nie było mi specjalnie po drodze. Nie załapałem się na Sistars, chociaż mogłem. Nie załapałem się na Paulinę. Nie załapałem się na Natalię. Nie miałem wyjścia. Jak tylko dowiedziałem się, co zgotował mi Jan Malski w temacie 10. edycji cyklu Krynica Źródłem Kultury, zakasałem rękawy i zacząłem nadrabiać zaległości. Niemałe. A więc Spotify. Natalia Przybysz. Najnowszy long i wsteczne odliczanie – dziesięć lat „Tam” i z powrotem solowej kariery…

No i źle i źle. Znowu wszystko źle. Niecierpliwość, niezrozumienie, irytacja, znużenie. Odkładanie na chwilę, sięganie po chwili. Szukanie klucza do tego, co słyszę. W końcu mam to – wreszcie. To nie muzyka. To nie w muzyce, ale we mnie problem – w moim zabieganiu, szybkości pochłaniania wszystkiego, w całym sprowokowanym pożarze przebodźcowania, który już dawno temu wymknął mi się spod kontroli. Który dogaszam kolejnym koktajlem Mołotowa. Clou mojego życia – być odciętym, pochłoniętym, tu i teraz. I zamiast bezskutecznie tłumaczyć się paskudnym w swojej  wulgarności słowem „praca”, staram się po prostu dobrze bawić.

Natalia Przybysz | Fot. Konrad Obidziński

Ale jakby tak spróbować inaczej, z czystej ludzkiej przekory. Spróbować zbudować się na nowo. Mieć serce spokojne – słyszeć, jak pada deszcz. Wyruszyć w drogę bez żadnego celu. Nauczyć się jak malować ogień. Ile to już razy wychodziłem ze strefy komfortu, wchodziłem w czyjąś ciszę. Skórę. Aorty i żyły. Krew i plwocinę. Tego nie sposób dokonać od tak. Ważne jest przygotowanie, risercz, czas i chęci. Kawałek mózgu między uszami też nie przeszkadza. Osoby, które mnie znają, tak naprawdę, wiedzą że nic nie wiedzą. Że nie stoi za mną nic, żaden Bóg, żadna flaga, żadna partia polityczna, a moja skuteczność wynika z tego, że „Tam” gdzie idzie tłum, ja idę w drugą stronę.

Koncert Natalii Przybysz to było to, co było: rytuał, żar opowieści, chłód narracji, dźwięk w przestrzeni, przestrzeń dźwięku, obszar brzmienia, po prostu scena. Jej scena, na którą trzeba się wdrapać, otworzyć. Której trzeba dać szansę. Jedną, drugą, trzecią, by mogła zabłyszczeć, zyskać przy bliższym poznaniu.

Natalia Przybysz | Fot. Konrad Obidziński

Sobota to był trans, hipnotyczne pętle muzyki i słownych kolaży, które nie sposób tak po prostu strzepnąć z serca i pamięci. Wśród publiczności można było wyczuć specyficzny rodzaj sennego rozgorączkowania, u podłoża którego czaił się zasadniczy egzystencjalny spokój. Bez względu na to, czy docierały do nas szepty, podwyższony ton, krzyk czy emocjonalne zaśpiewy, ze sceny biło opanowanie, chęć przekazania historii i puszczenia oka. Ale nie o spokój w podstawowym, słownikowym rozumieniu tego słowa chodzi. Sobotni koncert Natalii był czystą dynamiką w imię celebracji życia. Jeżeli podczas występu zdarzyło mi się odpłynąć, utracić koncentrację, wypuścić z rąk pewne detale, pamięć i wyobraźnia łapały to w lot, zaczynały pracować i wypełniać puste miejsca tematami, których nigdy „Tam” nie było.

Duże pokłady pokory, luz i chęć kontaktu. Tak zapamiętam sobotni koncert Natalii Przybysz. Ale zapamiętam coś jeszcze: talent, biegnącą jej gardłem złotą nić, która pomagała w improwizacji i scenicznych zgrywach in-making. Wypracowany warsztat jako nośnik historii, które chce się podawać dalej. Które wyczerpują oczekiwania. Które można zabrać ze sobą do domu, by na spokojnie móc przejrzeć się w nich raz jeszcze. I znaleźć to, co kiedyś było tak oczywiste.

Foto: Konrad Obidziński, Video: Bartosz Szarek

Reklama