Inwigilowanie obywateli stare jak świat

Inwigilowanie obywateli stare jak świat

No i doczekaliśmy ciekawych czasów, kiedy za zadawanie pytań, dodajmy niewygodnych dla obecnej władzy, można być wylegitymowanym przez policjanta. Bogu ducha winny policjant sam tego nie wymyślił, ale otrzymał takie polecenie od zwierzchników. Znanych jest kilka przypadków w kraju, kiedy legitymowano obywateli, którzy śmieli zadać kłopotliwe pytania marszałkowi Sejmu RP Markowi Kuchcińskiemu i wybitnemu prokuratorowi stanu wojennego Stanisławowi Piotrowiczowi.

Historia lubi się powtarzać i obecna władza niczym szczególnie się nie wyróżnia od władz przedwojennych, żeby o PRL nie wspomnieć. Inwigilowanie obywateli jest bowiem stare jak świat. Ale nie będziemy daleko sięgać, bo jedynie do czasów międzywojennych i lat 1918-1939. Wszak obchodzimy 100-lecie Niepodległości i w historii naszego kraju władza zawsze miała na oku szczególnie niepokornych obywateli. Zwłaszcza z partii i organizacji opozycyjnych.

W ramach obchodów wspomnianego jubileuszu Niepodległości ukazała się interesująca publikacji Janusza Mierzwy pt. „Starostowie Polski międzywojennej: portret zbiorowy”. Autor jest doktorem habilitowanym na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jeden z rozdziałów poświęcił tematyce bezpieczeństwa publicznego i roli, jaką w tej dziedzinie odgrywał starosta. „Obiektem zainteresowania administracji były przede wszystkim te czynniki, które decydowały o sytuacji społeczno-politycznej w powiecie” – twierdzi Janusz Mierzwa. „Mogły stanowić zagrożenie dla porządku publicznego także ze względów narodowościowych, czy wyznaniowych. Stąd też starostowie gromadzili informacje dotyczące działalności w zasadzie wszystkich ważniejszych organizacji młodzieżowych, paramilitarnych, kombatanckich, kulturalno-oświatowych, kobiecych, legalnego i nielegalnego ruchu politycznego, a także związków zawodowych, przy czym wydaje się, że większą „troską” otoczono raczej organizacje o proweniencji lewicowej”.

W tym nic dziwnego, gdyż wiadomo, że każda władza chce wiedzieć, co w trawie piszczy i kto jest przeciwko niej. Obecnie w naszym pięknym kraju służb służących inwigilacji mieszkańców jest bez liku, chociaż się o tym głośno nie mówi, bo władza przecież jest sprawowana w imieniu ludu-suwerena Polek i Polaków. Nie wiadomo też, jakie informacje spływają z tych służb i do nich ze strony starostów, wójtów, prezydentów miast, burmistrzów
i wojewodów. Chociaż nie powinno wcale dziwić i zaskakiwać, że takie raporty dla rządu są sporządzane i przygotowywane, by mieć na oku totalną opozycję, o różnych KOD-ach, Obywatelach RP, ruchach kobiecych nie wspominając. Oberpolicjant, czyli minister spraw wewnętrznych i administracji musi mieć rękę na pulsie. Wszak chodzi o bezpieczeństwo państwa – czytaj w domyśle obywateli. Jak zatem pozyskuje się informacje, a jak pozyskiwano je kiedyś przed laty?

Co do dzisiejszych czasów inwigilacji nie mam wiedzy, ale chyba niewiele się zmieniło od czasów międzywojennych, o PRL nie wspominając. Jak pisze dr hab. Janusz Mierzwa w przywołanej publikacji, jednym ze sposobów pozyskiwania pożądanych danych było osobowe źródło informacji. Policja dzieliła je na dwie kategorie – konfidentów oraz informatorów, przy czym w zależności od powiatu organem prowadzącym sieć agenturalną mogły być wydziały śledcze albo komend powiatowych, albo posterunku Policji Państwowej.

Do kategorii pierwszej zaliczano współpracowników werbowanych na podstawie dłuższej obserwacji spośród członków badanej organizacji. Konfidenci byli opłacani. Drugą kategorią osobowych źródeł informacji byli informatorzy, którzy udzielali policji danych przygodnie, nie zawsze otrzymując w zamian wynagrodzenie. W przeciwieństwie do tych pierwszych, nie figurowali w ewidencji.

Kto mógł donosić na innych? Pytanie retoryczne. Wtedy w okresie międzywojennym, o PRL nie wspominając, a także dzisiaj. Czy wiele się zmieniło? Trudno do końca powiedzieć, w przeciwieństwie do tego, że inwigilacja obywateli była, jest i… będzie!

Czytaj „Dory Tygodnik Sądecki”:

Reklama