Dwadzieścia poematów o miłości i jedna pieśń rozpaczy

Dwadzieścia poematów o miłości i jedna pieśń rozpaczy

Jeśli chcesz mi coś dać, znajdź to, co kochasz i pozwól, by to cię zabiło. Chętnie obejrzę. Zrób to po swojemu, na własnych zasadach. Jak należy – albo wcale. Bądź królem własnego śmietnika. Zgaś mnie ogniem, pogrzeb w garści popiołu i rozsyp na wietrze. Odsłoń przede mną kawałek odrapanego serca, przekrwionych oczu, przerwanych objęć. Nie twórz kolejnej wydmuszki, kolejnej tandety, kolejnej powtarzalności. Za dużo na tym świecie narcyzmu, przeciętności redefiniowanej do nadprzeciętności; bylejakości owiniętej w papier pięknie-upiętych-i-przyciętych próbujących opchnąć kolejny bankiet.

Jestem entuzjastą, co może być mylnie rozumiane. Że wszystko mi pasuje, że wszystko mi leży. Ale tak nie jest. Sztuka w moim rozumieniu jest ościeniem w duszy, ostatnim bastionem prawdy i romantyzmu, więc jeżeli w jakikolwiek sposób jestem zwodzony – czuję fałsze i kanty, nie czuję się w obowiązku, by sięgać tematu. Dochodzi mnie za to przykry zapach rozkładającego się potencjału, a nie ma nic bardziej smutnego i przerażającego niż myśl o byciu bezużytecznym: dobrze wykształconym, znakomicie obiecującym i odchodzącym w sformatowany wiek średni. To rozdziera mi serce każdego dnia, gdyż jedyne, w co prawdziwie wierzę, jest człowiek w akcie kreacji.

Jeśli więc nie masz mocy, by postawić mnie na nogi lub skutecznie z nich zwalić, to nic tu po mnie. Niespójności jestem w stanie tolerować jedynie u polityków, ale nie u artystów. Tych pięknych, autentycznych ludzi z misją ważniejszą niż mogłoby się komukolwiek i kiedykolwiek wydawać. hulajdusza, piekła nie ma.

Więcej felietonów przeczytasz w najnowszym wydaniu DTS – bezpłatnie pod linkiem:

Reklama