Dostałam od świętej prezent na urodziny

Dostałam od świętej prezent na urodziny

Jakoś tak się w moim życiu dzieje, że co pięć lat coś się znamiennego wydarza. Nie chcę użalać się nad sobą i mówić, że wszystkie cierpienia na mnie spadają. Tak nie jest. Paradoksalnie właśnie w trudnych momentach, doświadczam niesamowitych rzeczy. I taka też jest historia, związana z kultem świętej Rity.

W 2008 roku jak grom z jasnego nieba spadła na mnie informacja, że mam raka piersi. Miałam 55 lat. Od lekarza usłyszałam, że natychmiast musi amputować mi całą pierś. Co więcej, mam już przerzuty. Te słowa mnie sparaliżowały. Zanim poddałam się operacji, wyjechałam na pielgrzymkę do trzech miejsc: Częstochowa, Gidle i kościół św. Anny w Aleksandrówce. Tam, w wystawionym dla pielgrzymów zeszycie, napisałam, że przyjmuję wolę Boga.

Po powrocie trafiłam na stół operacyjny, ale już w ręce innego lekarza. Okazało się, że drastyczne cięcie nie jest konieczne. Straciłam tylko fragment piersi. Później przeżyłam koszmar chemioterapii. Ale zawsze jak o tym wspominam, przypomina mi się zabawna historia: Idę przez miasto. Obok mnie przechodzi staruszek ksiądz i pyta: „Dziecinko, co ty taka smutna”, więc mu odpowiadam, że jutro mam chemię. Na co on przytula mnie i mówi: „Nie martw się, zdasz, zdasz…”.  Jak sobie pomyślę, że wziął mnie za uczennicę, to nie mogę się powstrzymać ze śmiechu. Swoją drogą „zdałam” tę chemię.

Moje cierpienie wówczas trudno jednak opisać. W tym wszystkim zawsze towarzyszył mi Bóg, Matka Boża i święci, szczególnie święty Antoni i święta Rita. Z jej kultem po raz pierwszy spotkałam się w Nowym Sączu. Mój mąż pochodzi z pobliskiej miejscowości. Gdy przyjeżdżamy tutaj, w niedzielę na mszę najczęściej chodzimy do Białego Klasztoru. Kościół Matki Bożej Niepokalanej w Nowym Sączu stał mi się szczególnie bliski, bo sama wychowywałam się w pobliżu Sanktuarium Matki Bożej Rzeszowskiej oo. bernardynów w Rzeszowie.

Moje leczenie trwało pięć lat i dokładnie po pięciu latach od usłyszenia diagnozy spotkała mnie niespodzianka. 19 maja 2013 roku, w dniu moich 60. urodzin w parafii MBN odbywały się wielkie uroczystości. Świętowano 20-lecie poświęcenia obrazu św. Rity. Czułem, że te okrągłe jubileusze przyniosą mi coś dobrego. Tradycyjnie przed kościołem można było kupić róże, które na mszy święci kapłan. Poświęcony kwiat wzięłam do domu do ususzenia. Płatkami później podzieliłam się z bliskimi. Żal mi się jednak zrobiło łodygi, która pozostała. Jakoś nie chciałam jej wyrzucić. Wbiłam bezwiednie w ziemię w ogródku przed domem. Po kilku miesiącach przecierałam oczy ze zdumienia. Róża przyjęła się i wydała kwiat. Co więcej – pachnący. Choć ten, który kupiłam był bezwonny. I tak zakwita co roku. W tym jednak nie wydała kwiatu. Obok jednak, w ten sam sposób, wbiłyśmy z córką łodygi róż poświęcone podczas tegorocznego odpustu ku czci św. Rity. Obie się przyjęły. Czy zakwitną? Nie wiem. 19 maja przyszłego roku kościół MBN czeka jeszcze większa uroczystość. Cieszę się, że znów wypada w dniu moich urodzin.

Dla mnie kwiat, który wyrósł na moją sześćdziesiątkę, był największym prezentem, jaki mogłam dostać. Nie jestem ogrodnikiem i nie wiem, jak się sadzi róże. Nie traktuję więc tego w kategorii cudu.  Odczytuję to jednak jako znak od Boga. Znak obecności Kogoś, kto przytula i mówi w trudnych chwilach: „Nie martw się. Zdasz, zdasz…”.

Bogumiła z Rzeszowa

Oprac. (KGK)

Fot. Katarzyna Gajdosz-Krzak

Czytaj „Dobry Tygodnik Sądecki” – kliknij i pobierz bezpłatnie cały numer:

 

 

 

 

 

 

 

Reklama