Afera podniesie pensje weterynarzom inspektoratu?

Afera podniesie pensje weterynarzom inspektoratu?

Rozmowa z Mariuszem Steinem, powiatowym inspektorem weterynarii w Nowym Sączu

– Je Pan mięso?

– Tak.

– A kiedy ostatnio?

– Dziś rano, na śniadanie jadłem wędlinę. Wczoraj wątróbkę, a dwa tygodnie temu nawet tatara.

– Reportaż „Chore bydło kupię” wyemitowany przez program TVN Superwizjer niektórym odebrał apetyt na mięso. Jaka była Pana pierwsza reakcja po jego obejrzeniu?

– Mogę sobie wyobrazić, że teraz wielu klientów, stając przed ladą, zastanawia się: wołowina czy może jednak serek? Sztuka mięsa – kwalifikowanego przez nas jako niewiadomego pochodzenia – która trafiła w obieg, stanowi jednak zaledwie ułamek procenta w stosunku do przebadanego, w pełni kontrolowanego, jaki wypuszcza polski rynek. Niemniej byłem mocno zbulwersowany po obejrzeniu tego programu. Nie wyobrażałem sobie, żeby w dzisiejszych czasach taki proceder może mieć miejsce. Aby w taki sposób traktować zwierzęta.

– Część tego mięsa trafiła do zakładów masarskich w powiecie nowosądeckim. Czy udało się go wycofać z obiegu?

– Na Sądecczyznę trafił jeden transport, to jest dokładnie dwie tony 680 kilogramów mięsa, do zakładu rozbioru, a następnie w elementach porozbiorowych do dwóch zakładów przetwórczych. Nas jako inspekcję weterynaryjną nie tyle interesowała ta liczba, co ilość towaru, jaka z tego mięsa już została wyprodukowana. Jeden kilogram bowiem może zapaskudzić nawet 10 ton towaru. Nawet jeśli niewiele takiego mięsa zostanie zużyte do produkcji danej partii, to nikt nie jest już w stanie stwierdzić, czy w danym opakowaniu ono się znalazło czy nie. Całą partię trzeba więc wycofać.

– Wycofano?

– Już w ubiegłym tygodniu. To są bardzo szybkie działania. Przez ostatnie dni pracowaliśmy przez całą dobę. Zakłady, do których trafiło kwestionowane mięso, zostały przez nas skontrolowane. Zabezpieczyliśmy 1,5 tony mięsa w zakładzie rozbioru, które nie zdążyło trafić do produkcji. Cała partia towaru, w którym mogła się znaleźć reszta, została wycofana.

– Znane są straty, jakie ponieśli nasi producenci?

– Nie znam strat. Wszystko będzie poddane analizie. Trwa śledztwo.

– Ile jest ubojni w powiecie sądeckim?

– Czynnych? Sześć.

– Pana zdaniem wprowadzenie dobowego ich monitoringu, co proponuje minister rolnictwa po tym, co zaszło w ubojni w powiecie ostrowskim, to dobre rozwiązanie?

– Każda metoda, która doprowadzi do uszczelnienia i zwiększenia nadzoru nad jakimś procederem jest dobra. Równie słuszną metodą byłoby zastąpić kontrakty, jakie mają urzędowi lekarze weterynarii, etatami. Warto się temu przyjrzeć.

– Dziennikarze powątpiewają, że lekarze weterynarii, którzy powinni być przy uboju, nie wiedzieli o procederze. To mogła być szajka?

– To daleko posunięte słowa. Na podstawie doniesień dziennikarskich i tego reportażu trudno mi wyciągać aż tak daleko idące wnioski. Na dziś możemy powiedzieć, że to był incydent. Trwa postępowanie prokuratorskie i równolegle postępowanie wyjaśniające inspekcji weterynaryjnej.

– Zmowa milczenia?

– Trudno mi oceniać, bo to wydarzyło się z dala od nas. Niemniej mogło mieć miejsce wszędzie. Mamy informacje, że w krajach starej Unii Europejskiej w styczniu odnotowano podobną sytuację  z ubojem owiec, a w październiku ubiegłego roku z ubojem bydła. Nie można więc mówić, że tylko u nas, w Polsce trafiają się takie sytuacje. Wszędzie są bowiem ludzie i pojawia się w nich chęć jak największego zysku. To jest moim zdaniem kluczowy problem. Człowiek jest zawsze najsłabszym elementem każdego systemu. Mamona potrafi bowiem zasłonić ludziom na tyle oczy, że nawet nie widzą, iż takim zachowaniem narażają siebie i swoich bliskich. Przecież to mięso mogło trafić na ich stoły.

– Jakie niesie zagrożenie spożycie takiego mięsa?

– Mięso niewiadomego pochodzenia zawsze niesie za sobą możliwość wystąpienia zagrożenia mikrobiologicznego – bo nie wiemy, czy zwierzę czasem nie było chore; chemicznego – bo mogło mieć w sobie pozostałości po lekach, środkach odrobaczających; i fizycznego – bo nie wiemy, w jakich warunkach było pozyskiwane, czy nie jest zanieczyszczone np. odłamkami szkła, drewna, metalu. Moim zdaniem problem tkwi również w tym, że teraz nie ma obowiązkowych ubezpieczeń zwierząt. Kiedyś rolnik dostawał odszkodowanie za padłe zwierzę, o ile oczywiście rozpoczął w odpowiednim czasie jego leczenie.

– Problem zdaje się jest znacznie bardziej złożony.

– No tak, teraz widzimy, że w grę wchodzi pośrednik. Dobra krowa kosztuje w granicach 2-2,5 tys. zł. Za tak zwanego leżaka – choć ja wolę mówić o osłabionym zwierzęciu – płacono, jak słyszymy w materiale, 500 do 1000 złotych. Rolnik, mając przed oczami „0” albo „500” – co wybierze? Zawsze ma, jak ja to mówię, na pół cielaka. Jeden i drugi jest więc zainteresowany.  Nawet fakt, że za utylizację zwierzęcia rolnik nie ponosi kosztów – bo za to płaci państwo – nie powstrzymuje niektórych przed chęcią dodatkowego zysku.

– Zainteresowani mogli być też lekarze weterynarii?

– Materiał pokazuje, że ubój odbywał się w nocy. Nie wiemy, czy lekarze wyznaczeni do nadzoru tego miejsca, byli w ogóle informowani, że w tym dniu miał być ubój. To wszystko jest przedmiotem trwającego prokuratorskiego śledztwa. Pewne sformułowania są na razie tylko na materiale, nie ma oficjalnego komunikatu.

– „Incydentalna sprawa” jak chce minister?

– Dopóki nie zakończy się postępowanie, wierzę, że to był incydent tego jednego-dwóch dni.

– Pod kątem logistycznym to możliwe do przeprowadzenia „ot tak”?

– Dziś, w dobie komórek to żaden problem. Mówię to, patrząc na moje doświadczenia. Kiedyś zorganizowaliśmy kontrolę ze strażą graniczną, by sprawdzić warunki transportu środków spożywczych wywożonych na Słowację. Obstawiliśmy wszystkie przejścia graniczne. W ciągu pierwszej godziny przez granice przejechały trzy ciężarówki, później głucha cisza. Wszystkie samochody pochowały się przy drogach, zjechały na parkingi. Dziś dać komuś znać, że jest kontrola, to jak pstryknięcie palcem. Zresztą na materiale widzimy, że więcej ciężarówek kręciło się wokół ubojni. Domniemam, że na sygnał kierowcy się szybko ulotnili.

– Reportaż wzbudził dyskusje na temat zarobków lekarzy weterynarii przy inspektoratach. One mogą rodzić pokusę?

– Pokusa zawsze będzie. Mój starszy kolega powiedział do mnie, kiedy byłem na początku mojej kariery w inspektoracie: O tym, czy pękniesz, czy nie pękniesz zależy od ilości zer. Jeżeli nie będzie się miało moralnego kręgosłupa, nie będzie działało zgodnie ze sztuką weterynaryjną i kodeksem etyki, to… Niestety… Przez kilka lat byłem na kontrakcie, wyznaczony do nadzoru przy ubojni, i do głowy by mi nawet nie przyszło, żeby taki proceder akceptować. Nie wyobrażam sobie udostępniać komuś pieczątkę, którą tylko ja mogę się posługiwać. Owalna pieczęć, którą widzimy na materiale, to jedyne świadectwo potwierdzające dokonanie badania przedubojowego i poubojowego, stwierdzającego, że zwierzę nadaje się do spożycia w pełnym zakresie. Być może taką pieczęć ktoś wyrobił? Nie wiem. Do wyjaśnienia sprawy, mogę tylko domniemywać.

– Afera stała się okazją do protestu pracowników inspekcji weterynaryjnej w całej Polsce?

– Te protesty trwają już od kilku miesięcy. Jako służba cywilna nie możemy strajkować. Możemy za to w ramach akcji protestacyjnej oblepić plakatami nasze urzędy. Dziś (wtorek) dołączając się do ogólnopolskiego ruchu zrobiliśmy to także w Nowym Sączu. Od kilku lat zwracamy uwagę, że jesteśmy za bardzo obciążeni obowiązkami. Potrzeba więcej etatów. Jeżeli inspektor ma obowiązek 400 kontroli w ciągu roku, to musiałby jedną przeprowadzić w ciągu dnia. A przecież spisanie protokołu pokontrolnego to nie wszystko. Trzeba jeszcze napisać decyzję uzasadniającą. Na to też potrzeba czasu. Gdzie w tym wszystkim urlopy, zwolnienia lekarskie? Nie bierze się też pod uwagę braków kadrowych z powodu macierzyństwa. Tymczasem w ostatnich latach weterynaria stała się sfeminizowanym zawodem. Te wszystkie aspekty trzeba rozważyć. O zarobkach już nie wspominając. W 2017 roku przez cały rok wisiało u nas ogłoszenie o pracę. Nikt się nie zgłosił, bo to nie są atrakcyjne pieniądze dla kogoś, kto skończył studia weterynaryjne.

– Jakie są średnie zarobki lekarza weterynarii w inspektoracie?

– Niewiele ponad trzy tysiące złotych. Brutto!

– Afera, która wybuchła, pomoże rozwiązać problem?

– Być może, bo to już afera międzynarodowa. Od poniedziałku, jak wiemy, trwają wizyty inspektorów unijnych.

– Na Sądecczyznę też przyjadą?

– Nie mam takich sygnałów. Nie sądzę. W tym i przyszłym tygodniu zgodnie z zaleceniami my będziemy kontrolować rzeźnie.

Czytaj „Dobry Tygodnik Sądecki” – kliknij i pobierz bezpłatnie:


Reklama