Sądeczanka Iwona Macałka pomaga dzieciom żyjącym na wysypiskach śmieci

Sądeczanka Iwona Macałka pomaga dzieciom żyjącym na wysypiskach śmieci

Od najmłodszych lat marzyła o dalekich podróżach, zawsze też chciała wyjechać na misje. Była pewna, że gdy zostanie pielęgniarką, zrealizuje swoje pragnienia. Wszelkie działania, jakie podejmowała, zmierzały w ich kierunku. Tymczasem okazało się, że przekroczyła próg wieku, który pozwalał jej wyjechać na misje… Mimo to sądeczanka Iwona Macałka dopięła swego. Dziś odwiedza najdalsze zakątki Ziemi, rozdając kredki dzieciom, które żyją na wysypiskach śmieci. Jej pracę doceniała Światowa Unia Katolickich Organizacji Kobiecych. W październiku, w Senegalu dowie się, czy fundacja Pencils for All, którą prowadzi od siedmiu lat, zostanie członkiem UKOK.

– Dziecięce marzenia o podróżach i wyjazdach na misje mocno musiało w Pani drzemać…

– Nigdy nie zostały uśpione. Właściwie wszystkie moje działania zmierzały w ich kierunku. Tylko widać, jeśli nasze pragnienia są silne, muszą mieć swój czas, by dojrzałe przynosiły owoce. Byłam pewna, że gdy zostanę pielęgniarką, to cel już będzie bliski. Ze zdobytym dyplomem wyjechałam później do LondynU, by nauczyć się języka. Liczyłam, że zajmie mi to pół roku. Niestety, by dobrze się go nauczyć, potrzebowałam więcej czasu. Zrezygnowałam więc z pracy w Polsce jako pielęgniarka i zostałam w Anglii. Tam przekwalifikowałam się, ukończyłam studia pedagogiczne i zaczęłam uczyć w przedszkolu.

– I plany legły w gruzach?

– Zaczęłam podróżować, ale wyjazdy turystyczne nie dawały mi wielkiej satysfakcji. Potrzebowałam łączyć je z czymś pożytecznym. Nigdy też celem moich podróży nie były miejsca, które tłumnie przyciągają turystów. Chciałam doświadczać tego, jak ludzie żyją faktycznie w różnych zakątkach świata. Liczyłam, że uda mi się przejść szkolenia w salezjańskim ośrodku misyjnym i wyjechać na misje jako wolontariusz. Niestety wówczas okazało się, że przekroczyłam próg wieku, który mnie do tego kwalifikował. Nie można było mieć więcej niż 30 lat. Wzięłam więc sprawy w swoje ręce i zaczęłam rozsyłać zapytania do różnych placówek misyjnych. Ponieważ sama chciałam sobie opłacić podróż, szybko nadeszła odpowiedź i w 2008 roku po raz pierwszy pojechałam na placówkę misyjną do Indii. Później, już po założeniu fundacji, trafiłam do Stowarzyszenia Świeckich Misjonarzy, które założyły Siostry Misjonarki Miłości Matki Teresy, i tam przeszłam przygotowania.

– To wyjazd do Indii zaowocował utworzeniem fundacji?

– Fundację udało się zarejestrować trzy lata później, ale ten wyjazd był inspiracją. Przyjechałam do małej wioski – której nawet nie ma na żadnych mapach – by uczyć w szkole. Ponieważ jestem przedszkolanką, to w torebce zawsze mam kredki. Właściwie się z nimi nie rozstaję. Na miejscu okazało się, że te dzieci nie mają dostępu do żadnych przyborów szkolnych. Wyciągnęłam więc te kredki i… przeżyłam ogromne zaskoczenie. W sumie nie wiem, czy moje nie było większe od zaskoczenia dzieci. Okazało się, że one nigdy nie miały w rękach kredek. Nie mogły wyjść z podziwu, że jest coś, co pozostawia po sobie kolorowy ślad. Dla nich to były niemal magiczne przedmioty.

– Jak w bajce „Zaczarowany ołówek”?

– Dokładnie tak. Ich zachwyt był ogromny i zrobił na mnie równie ogromne wrażenie. Po tym już nigdy, w żadną podróż nie wyjechałam bez znacznego zapasu kredek. Nie wyobrażam sobie dzieciństwa bez kredek. Uważam, że każde dziecko powinno mieć prawo wyrażania w ten sposób siebie.

– Stąd nazwa fundacji Pencils for All, czyli Ołówki dla Wszystkich. Rozdawanie ołówków na całym świecie to główny cel Pani organizacji?

– Ołówek to symbol, ale rzeczywiście, jeśli tylko organizujemy pomoc dla placówek misyjnych w różnych zakątkach świata, kredki też obowiązkowo tam trafiają. Ich nigdy za wiele.

– Do ilu krajów udało się Pani dotrzeć z pomocą?

– Po Indiach był Bangladesz, później też Filipiny, Etiopia, Kenia, Szwecja, Japonia…

– Szwecja? Japonia? Przecież to bogate kraje.

– Jak już wspomniałam, ołówek jest symbolem i właściwie w każdym miejscu nabiera innego znaczenia. Japonia to rzeczywiście bardzo bogaty kraj, tam nie ma biedy materialnej, ale katolicy borykają się z innym ubóstwem – duchowym. Ponieważ tam dominuje buddyzm, każdy, kto przechodzi na wiarę chrześcijańską, jest odrzucany przez rodzinę i skazany na samotność. Wspólnoty parafialne odgrywają tu bardzo ważną rolę. Kiedy więc w tym roku leciałam do Japonii, by odwiedzić moją przyjaciółkę, przed wyjazdem nawiązałam kontakt z siostrami Bożej Opatrzności w Tokio, które prowadzą tam przedszkole i dom pomocy społecznej. Bo każdą podróż, nawet prywatną, staram się połączyć z misją. W Japonii zobaczyłam, że ona może przybrać jeszcze inny wymiar. Japończycy, którzy u polskich sióstr znajdują opiekę, są im ogromnie wdzięczni za troskę, za to, że po prostu są z nimi obecne.

– To pewnie zupełny kontrast do tego, co Pani doświadcza na misjach w Afryce czy innych częściach Azji?

– Zdecydowanie. W tym roku byłam również w Indiach u sióstr salezjanek, które założyły świetlicę dla dzieci żyjących w slumsach, niemal na wysypisku śmieci. Ich rodzice bowiem pracują w sortowni śmieci. Odwiedzałam tych ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie, nie mających nich, ale za to posiadających ogromną radość w sobie. Oni cieszą się każdą chwilą, każdym dniem. Mówią: „Przeżyliśmy noc. Poranek jest nam dany zupełnie za darmo”.

– Hasło „carpe diem” jest często przez nas przytaczane, ale chyba inaczej go rozumiemy?

– Dla nas, Europejczyków, wydaje się zupełnie niezrozumiałe, że, nie mając nic, można być szczęśliwym. Po takich podróżach człowiek zupełnie inaczej patrzy na życie, inaczej kategoryzuje priorytety.

– Pani wszystkie swoje oszczędności wydaje na Fundację, żyje Pani dla niej? To Pani priorytet?

– Żyję dla misji. Swoje podróże sama sobie sponsoruję, spełniając tym swoje dziecięce marzenia i to mi daje szczęście. Dzięki tym wyjazdom fundacja ma szerszą perspektywę i dostrzega faktyczne potrzeby placówek misyjnych. Kiedyś na przykład zostałam zaproszona do szkoły w Etiopii, dla której zbieraliśmy pieniądze na wykonanie toalet dla dzieci. Dyrektorka chciała się pochwalić tym, co udało się zrobić. Przy okazji pokazała mi pracownię komputerową. Biedna szkółka miała na stanie bardzo dobrej jakości sprzęt, który jednak przez długi czas stał nieużywany. Otrzymali komputery od jakiejś amerykańskiej firmy. Problem w tym jednak, że nie mogli z nich korzystać, bo w szkole nie było… prądu. Czasem mam poczucie, że te nasze dobre uczynki, wcale nie są dobre. Zanim zechcemy coś komuś bezinteresownie ofiarować, powinniśmy rozeznać faktyczne potrzeby tych, do których chcemy dotrzeć z pomocą. Jeszcze na miejscu udało mi się załatwić agregat, a po powrocie zrobiliśmy zbiórkę na baterię słoneczną, by dzieci mogły korzystać z komputerów.

– Jak sądeczanie mogą pomóc w misji Fundacji. Czy zbiórka kredek to dobry pomysł?

– Pomysł może i dobry, ale koszty transportu do Londynu mogą być bardzo wysokie. Od lat wspiera nas Stowarzyszenie na Rzecz Osób Niepełnosprawnych „Gniazdo” w Starym Sączu, które prowadzi zbiórkę nakrętek. Dochód z ich sprzedaży przekazują na konto Fundacji. Więc może sądeczanie zechcą się dołączyć i przekażą nakrętki do siedziby Gniazda? Kredki nie są główną naszą potrzebą. Ostatnio prowadziliśmy na przykład zbiórkę na zakup mundurków dla dzieci z Południowego Sudanu. Znajoma, angielska misjonarka organizuje tam szkołę dla dzieci, których rodzice są chorzy na AIDS bądź są nosicielami wirusa HIV. Ogromnie się cieszę, że przed wrześniem udało się im wysłać czek na zakup niezbędnych strojów dla dzieci.

– Wydaje się, że przybory szkolne czy inne ubrania bardziej by się przydały?

– Jak wspomniałam, organizujemy pomoc według faktycznych potrzeb. Mundurki ktoś może potraktować za zbytek. Te dzieci wychowują się w rodzinach, które zostały zepchnięte na margines społeczny. Chodzą w poszarpanych ubraniach. Można im dać nowe ubrania:podkoszulki, spodenki, ale mundurek tam znaczy o wiele więcej. To rodzaj nobilitacji. Ponadto do szkoły chodzą czasem kilka kilometrów, drogami bez poboczy, gdzie często dochodzi do wypadków. Dzięki mundurkowi dziecko, które jest ofiarą wypadku łatwiej zidentyfikować i udzielić mu pomocy.

– Rozeznawaniem tych potrzeb musi zajmować się pewnie sztab ludzi?

– W Fundacji działa sześć osób.

– Tylko tyle?

– Pochwalę się czymś. Bo czuję się absolutnie tym zaszczycona. W październiku jadę do Senegelu, gdzie zostałam zaproszona na Kongres Światowej Unii Katolickich Organizacji Kobiecych. Będzie tam kilka tysięcy kobiet stojących na czele organizacji dobroczynnych. Temat kongresu: „Kobiety nosicielkami żywej wody dla świata spragnionego pokoju”.

– Fundacja, choć mała, to jednak jest bardzo rozpoznawalna w świecie?

– W jakimś stopniu już jest rozpoznawalna. Podczas kongresu okaże się też, czy Pencils for All zostanie włączona w społeczność Unii Katolickich Organizacji Kobiecych. Zostałam poproszona o dostarczenie wszelkiej dokumentacji, choć z regulaminu wynika, że do Unii mogą należeć tylko te organizacje, które liczą ponad stu członków.

– Wygląda na to, że w sześć osób pracujecie za stu?

– (śmiech) Jadę na ten kongres z wielkimi nadziejami, że mimo wymaganych liczb będziemy częścią tej społeczności.

Fot. Arch. Iwony Macałki

Reklama