Nawet kurę trzeba traktować poważnie

Nawet kurę trzeba traktować poważnie

Psy, koty, konie, sowy, bocian, czy wielbłąd – to tylko niektórzy z pacjentów Janusza Soczka i jego żony Wioletty. W ich pracy nic nie jest zwyczajne, każdy dzień jest inny i przynosi kolejne niespodzianki.

Ona pochodzi z Brzeska, on z okolic Biecza. Poznali się na studiach weterynaryjnych. Jak żartuje mężczyzna, jego żona zawsze miała słabość do tych najlepszych, dlatego na Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie to on wpadł jej w oko, choć był cztery lata starszy. Od dwudziestu lat Janusz i Wioletta Soczkowie prowadzą klinikę weterynaryjną, w której swe serca oddają potrzebującym zwierzętom.

Nietypowi pacjenci

Choć państwo Soczkowie na co dzień leczą zwierzęta domowe oraz te z pobliskich gospodarstw, to trafiają do nich też bardziej nietypowi, dzicy pacjenci. W zeszłym roku w przychodni pojawiły się jeże, w tym – do weterynarzy trafiły już dwie sowy oraz jastrząb. Ciekawym przypadkiem jest pewien bocian, który zamieszkał na podwórku lekarzy. Trafił do nich we wrześniu z uszkodzonym skrzydłem. Niestety, z powodu swojego stanu zdrowia nie był w stanie odlecieć na zimę i musiał pozostać w Białej Niżnej koło Grybowa. Obecnie ma się świetnie i podczas dobrej pogody zaczyna nawet samodzielnie latać, lądując niekiedy na środku drogi, skąd przerażeni opiekunowie muszą go ewakuować. Wszystko wskazuje na to, że na wiosnę będzie już całkowicie samodzielny.

Jednak chyba najciekawszym przypadkiem w karierze Janusza Soczka był wielbłąd, który trafił do niego z przejeżdżającego w pobliżu cyrku. Zwierzę zraniło się przypadkowo i rana wymagała medycznej interwencji.

Życie ze zwierzętami

Zwierzęta od zawsze były nierozerwalnie związane z życiem Soczki. Już mały Januszek odbierał porody owiec – Pochodzę ze wsi z dużego gospodarstwa. Było nas trzech braci i trzy siostry. Ja byłem najmłodszy z synów i pracowałem z mamą przy zwierzętach, a starsi z ojcem przy maszynach – wspomina.

Zawsze był odprowadzany do szkoły przez psa. Czworonożny przyjaciel wracał następnie do domu, a kiedy kończyły się lekcje, wychodził po chłopca. – Raz zabrałem go do szkoły i trzymałem na kolanach pod ławką. Nic by się nie stało, gdyby nie fakt, że dzieci zaczęły się dziwnie zachowywać, śmiać i tak dalej i wtedy pani to zauważyła.

Psy w rodzinie były zawsze. Pimpek, Burek, Azor… Nie brakuje też bolesnych wspomnień związanych z pupilami. – Pamiętam jak w trzeciej klasie szedłem po świadectwo i autobus przejechał mojego psa na moich oczach. Pierwszy dzień wakacji… to było okropne. Pamiętam do tej pory. Widzę to, jak wbiega centralnie pod koło.

Weterynaria

Janusz Soczek nie od początku myślał o weterynarii. W liceum uczył się w klasie o profilu matematyczno-fizycznym. Kiedy nadszedł czas wyboru kierunku studiów, pojawił się dylemat. Jak przyznaje mężczyzna, jedną z rozważanych opcji było seminarium. Jednak w momencie przeglądania informatorów dla maturzystów, przyszło olśnienie – weterynaria.

Obecnie specjalizuje się w chirurgii i ortopedii zwierzęcej oraz zajmuje się większymi zwierzętami. Doskonale uzupełniają się ze swoją żoną, która jest specjalistą chorób psów i kotów, a zwłaszcza chorób skórnych i alergii.

Nie tylko w życiu zawodowym małżeństwo stanowi świetną parę. – Wspomagamy się i to jest dla mnie ważne. Zawsze mogę liczyć na męża i wiem, że on może liczyć na mnie. Nie wyobrażam sobie życia osobistego i zawodowego bez niego. Ja bez niego nie istnieję i on beze mnie – zdradza Wioletta Soczek.

Kobieta znacznie wcześniej niż mąż zdecydowała, że zwiąże swoje życie z weterynarią. Jak wspomina, już jako mała dziewczynka codziennie robiła zastrzyki z wody swojemu pluszowemu misiowi. Obecnie zajmuje się między innymi leczeniem gołębi i małych zwierząt, co może zaskakiwać, bo pani doktor długo bała się ptaków, a do tej pory odczuwa lęk przed szczurami.

Jednak oboje z mężem podejmują każde wyzwanie i wszystkich pacjentów traktują jednakowo – Dla kogoś na przykład jest ważna krowa. Każdego traktujemy poważnie. Nawet kiedy przychodzą z kurą, to indywidualnie leczymy kurę, bo dla kogoś ona jest ważna – tłumaczy Wioletta Soczek.

– Przyznaję się, że chciałabym, żeby któreś z dzieci poszło w tym kierunku co my. Takie zainteresowania ma może i najmłodsza córka, ale jest jeszcze bardzo mała, więc nie wiadomo co z tego wyjdzie – mówi pani doktor.

– To jest zawód bardzo specyficzny. Żeby go dobrze wykonywać, trzeba to robić kosztem życia prywatnego, kosztem własnego czasu. Do tego trzeba mieć predyspozycje nie tyle intelektualne, co psychiczne, związane z charakterem. Jest to poświęcenie – dodaje jej mąż.

Ciężka praca i poświęcenie

Jak przyznaje Janusz Soczek, praca weterynarza nie jest łatwa. – Jest stres… Dostaję telefon, druga w nocy: Panie, szybko pan jedź. – Gdzie? – Był pan już tu. – Ale gdzie byłem? – No tu. I jest stres, bo ja w ciągu sekundy muszę wszystko wiedzieć, podjąć decyzję: co robić, gdzie jechać. Lubię jednak wyzwania, jak na przykład trudne porody. Miałem epizod, że wpadłem do rzeki w zimie i prawie utopiłem samochód, jadąc do porodu. To był chyba luty, bo był taki śnieg z deszczem – opowiada mężczyzna. – Zawsze jeździłem przez rzekę i patrzę – czy zamarznięte, zamarznięte. Dojechałem na środek i bum… Chcę wyjść z samochodu, ale nie otworzę drzwi, bo kra. Próbuję z drugiej strony. Otworzyłem drzwi od strony pasażera i wpadłem po pas w wodę. Scena jest niesamowita – pada deszcz, szum wody – to jest taki horror nieprawdopodobny. Z tej adrenaliny nawet nie było mi zimno. Miałem już blisko do tego porodu, więc zostawiłem samochód w rzece i pobiegłem. Oczywiście krowa się nie cieliła, tylko miała bóle, bo tak się zdarza…

Medycyna zwierząt

– Kiedy do sąsiadów na wsi szło się pomagać, moja mama zawsze mi mówiła: „idź, zrób, tylko nie bierz pieniędzy”. To mi tak utkwiło, że na początku pracy było mi ciężko brać pieniądze. A wiadomo, że do poprawnej diagnozy musi być sprzęt, a sprzęt kosztuje… Skończyły się czasy, gdzie słuchawki i termometr wystarczały. Teraz jest rentgen cyfrowy, USG, aparaty do morfologi. Medycyna zwierząt galopuje. Weterynarze robią różnego rodzaju specjalizacje.

Lekarz pracuje już ponad dwadzieścia lat i podkreśla, że zmiany, jakie nastąpiły w tym czasie, są ogromne. – Na początku, kiedy ktoś do mnie przychodził i pytałem, czy piesek jest zaszczepiony , słyszałem, że tak. Ale wszyscy wiedzieli tylko o wściekliźnie. Mało kto słyszał o innych chorobach zakaźnych. Pies miał złamaną nogę, to do uśpienia. Do ludzi nie docierało to, że można mu jakoś pomóc. To jest inna epoka, nowe, młode, lepsze pokolenie – bardziej wrażliwe i świadome.

Obecnie takie zabiegi jak na przykład cesarskie cięcia u zwierząt, zwłaszcza u psów, są codziennością. – Także strzyżenie, kąpiele zwierząt – to było kiedyś nie do wyobrażenia. Człowiek byłby wyśmiany, a teraz jest to nieodzowne – stwierdza Janusz Soczek.

Dobry człowiek

Często zdarza się, że do przychodni trafiają zwierzęta bezpańskie – Mnie to przeraża. Przerasta mnie to, że jest tak dużo psów porzucanych i to, że ich nikt nie szuka. Ktoś potrafi wyrzucić dorosłego labradora, czy owczarka niemieckiego i nikt go nie szuka. Dla mnie to jest okropne, ja tego nie mogę pojąć – mówi weterynarz.

– Moja dewiza jest taka – przede wszystkim trzeba być dobrym człowiekiem. Trudno być lekarzem, nie będąc człowiekiem. Wiem też, że życie uczy pokory – podsumowuje Janusz Soczek.

Kinga Nikiel-Bielak

Fot. Arch. J.Soczka

Czytaj „Dobry Tygodnik Sądecki”:

Reklama