Zamieniła Wall Street na farmę w Tyliczu

Zamieniła Wall Street na farmę w Tyliczu

 – Kiedy mówiłam, że pracowałam w finansach, to wszyscy przytakiwali z  uznaniem, a jak teraz mówię, że jestem rolnikiem, to kręcą nosem. Tak jakby to było wstydliwe zajęcie. A ja jestem dumna, że  moja praca nie odbiera ludziom pieniędzy i wolności, tylko ich karmi – mówi Beth Macatee. Amerykanka 25 lat temu zrezygnowała z pracy maklera na Wall Street w Nowym Jorku oraz w Banku Światowym i zamieszkała w Tyliczu. Na 80 hektarach prowadzi Farmę Lama, gdzie hoduje owce, konie i kozy.

Ci, którzy marzą o karierze międzynarodowej, mogliby jej pozazdrościć. Beth Macatee po ukończeniu studiów na kierunku Financial Development na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku rozpoczęła pracę na Wall Street. Praca wymagająca ale z perspektywami finansowymi i możliwością awansu. Pracowała niemal od rana do wieczora, szesnaście godzin dziennie. Po kilku latach udało się jej przejść do Banku Światowego, a konkretnie do jego filii, będącej bankiem inwestycyjnym. Przygotowywała modele finansowe dla inwestycji, głównie w obszarze telekomunikacyjnym. Jej terenem działań była Ameryka Południowa, później wysłano ją do Polski, gdzie tworzyła firmy od zera i zajmowała się poszukiwaniem inwestorów.

Miałam dość świata pieniądza

Beth Macatee powoli  jednak odczuwała coraz większe zmęczenie pracą, w której liczył się tylko zysk oraz pieniądze. Zaczęła działać na własną rękę z polskim wspólnikiem.

– Amerykanie  są bezwzględni  w biznesie. Miałam ambitne koleżanki, które robiły karierę w finansach – poświęciły pracy całe swoje życie, tuż przed 50. zostały zwolnione, bo dla pracodawców nie były już takie wydajnie – opowiada.

            Kiedy okazało się, że dawny PGR w Tyliczu można kupić, postanowiła z tej okazji skorzystać. Tym bardziej, że teren był sprzedawany za grosze. Ziemia w latach 90. nie stanowiła wielkiej wartości. W sumie Amerykanka kupiła 80 hektarów.

– To był moment, kiedy potrzebowałam zmiany w swoim życiu, potrzebowałam odpocząć choć przez chwilę, uciec od takiego zawrotnego tempa – mówi. – Miałam dość świata, który wysysał ze mnie całą energię

Czas na refleksję

Zaczęła od generalnego sprzątania terenu. Trzeba było też wszystko naprawiać, zmienić dachy, okna, ogrodzenie. Mieszkała początkowo w oborze, gdzie nie było łazienki ani ogrzewania. Ale się nie poddawała. Pracowała ciężko, aby doprowadzić miejsce do należytego stanu.

– Początki nowego życia były bardzo proste, ale to był wyjątkowy dla mnie czas. Nie miałam telewizji ani telefonu, więc skupiałam się na swoich pasjach, jeździe konnej i na biegówkach. W samotności. Miałam dużo czasu dla siebie, na refleksje – wspomina.

Z czasem na farmie zaczęły pojawiać się pierwsze zwierzęta. Najpierw konie, później kozy, owce, bydło czy kury. Najwięcej jest owiec, około 500 sztuk. Jest ze swoimi zwierzętami od ich przyjścia na świat aż do śmierci. Osobiście pomaga przy wykotach, czyli narodzinach młodych. Jest też codzienne dojenie. Zajmowanie się gospodarstwem nie jest dla niej czymś nowym. Jej ojciec był farmerem. Hodował bydło, był też specjalistą w rolnictwie, między innymi jeśli chodzi o sadzenie trawy.

Woda w Nowym Jorku jest niezdrowa

Na swojej farmie Beth stawia na ekologię, nie stosuje sztucznych nawozów. Jak sama mówi, dzięki temu wie co je. Rzadko chodzi na zakupy, potrafi wyżywić się z tego co urodzi ziemia. Sama robi sery kozie, niepasteryzowane, na przykład bundz, fetę czy ricottę. Oprócz wyrobów mlecznych i mięsa ma też swoje przetwory z owoców z ogrodu, między innymi z agrestu, aronii czy porzeczek.

– I tak powinno być wszędzie na wsi. Dawniej każdy gospodarz miał pole, ogródek i żył z tego, co miał pod ręką. Teraz jest to coraz rzadsze – zauważa. – Według danych, w ubiegłym roku w Polsce działalność rolniczą zawiesiło 400 tysięcy osób. Praca na polu nie jest już tak poważana.          Amerykanka docenia życie na wsi nie tylko ze względu na zdrowe jedzenie ale też na wartościową wodę, pełną minerałów oraz czyste powietrze.

– W Stanach Zjednoczonych jedzenie jest bardzo przetworzone. Przez to Amerykanie masowo chorują. Plagą są choroby nowotworowe – tłumaczy. – Woda w Nowym Jorku jest niezdrowa – wmawiają nam tylko, że można ją bez problemu pić, tymczasem dokładnie nie jest zbadane co tak naprawdę zawiera. Wszystkim powtarzam, że trzeba wrócić do natury, tego, co jest podstawowe w życiu. O jego jakości nie decyduje nowoczesne mieszkanie czy drogi samochód ale otoczenie, w jakim żyjemy.

Amerykanie są bardzo samotni

Jak zauważa, to co odróżnia Polaków od Amerykanów, to większe przywiązanie do rodziny i wartości. Jak twierdzi tamtejsze społeczeństwo jest w głębokim kryzysie. Głównie postępuje destrukcja rodziny. Rozwody są na porządku dziennym.

Sama przeżyłam rozwód moich rodziców: tata zostawił mamę z trójką dzieci, miałam wtedy 5 lat. To były lata 60., czas rewolucji seksualnej, wolnej miłości. Dzieci rozwiedzionych rodziców boją się założyć własne rodziny, kiedy widzą taki negatywny wzorzec. Tak też było ze mną. Dlatego wielu mieszkańców Ameryki jest bardzo samotnych – twierdzi.

            Kiedy zamieszkała na tylickiej wsi, była zachwycona, że miejscowe rodziny są wielopoleniowe. Była w nich miłość, jedność i zaufanie. Razem pracowali i spędzały wolny czas. Dzieci słuchały rodziców, co w jej rodzimym kraju nie było takie powszechne. Tam robiły co chciały. Niestety kryzys rodziny wkrada się teraz również do polskich domów.

– Z żalem patrzę, że obecnie część Polaków ślepo przyjmuje to, co oferuje im Zachód. Rodziny się rozpadają, nie ma już takiej więzi, na mojej wsi są pierwsze rozwody, co wcześniej było nie do pomyślenia – mówi.

Tu jest mój prawdziwy dom

Jak dodaje, na szczęście takich rodzin jest nadal niewiele. Trzyma ich razem wciąż głęboka wiara. Daje moc do przetrwania trudnych chwil. Sama jest głęboko wierząca, mimo że w szkole uczyli ją, że nie ma Boga. Tu uczęszcza na Eucharystię. Szczególnie kocha drewniane świątynie, ze względu na ich szczególny klimat.

            – Jestem bardzo przywiązana do Boga. Ta relacja jest dla mnie bardzo ważna. Jestem samotna, żyję w obcym kraju i Bóg mnie prowadzi, daje mi siłę, abym przetrwała każde trudne okoliczności. I jakoś sobie radzę, jestem odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu – dodaje.

            Beth Macatee cieszy się ze swoich osiągnięć, mimo że nie ma wielkich zysków. Dla niej najważniejsze jest to, że może robić coś wartościowego nie tylko dla siebie ale również dla mieszkańców wsi i turystów.

Jestem ciepło przyjmowana przez miejscowych, zapraszają mnie do siebie, jak rodzinę. Czuję się tutaj bardziej u siebie, niż w Ameryce. To jest mój prawdziwy dom – puentuje.

Fot. Iza Mikulski

Reklama