SCENA SŁOWIK: Wielkie powroty – nowe otwarcia [RELACJA]

SCENA SŁOWIK: Wielkie powroty – nowe otwarcia [RELACJA]

Uwielbiam koincydencje, hermetyczne, urojone, wiadome jedynie dla mnie (a może tak mi się tylko wydaje). Kiedy powroty i premiery nadchodzą po mojej myśli. A debiutanci, ci notoryczni i ci „po czasie”, materializują się w jednym miejscu. Na jednej scenie. Tworzą całość – wtórność, która jako przymiot czegoś, co jest następstwem pasji i fascynacji – ciekawości świata, nie jest w moim odczuciu niczym złym. Wręcz przeciwnie. O ile jest to wtórność przemyślana. Celowa. Niejako usprawiedliwiona. Kiedy zebranie wszystkiego, co już nie tyle charakterystyczne, co wiadome dla ludzi i miejsc, dzieł, gatunków czy estetyki – kokonu o jakiej bądź artystycznej proweniencji – i połączenie w przemyślaną całość, zaczyna przepoczwarzać się w autorskie imago.

Bycie rozmyślnie wtórnym wymaga rzecz jasna talentów, ale i odwagi, których wszak w tym przypadku odmówić nikomu nie sposób. Kiedy na horyzoncie pojawiają się artyści, odbiorcy, entuzjaści, mecenasi, przyjaciele, właściciele, którzy wracają po czasie w nowe-stare rewiry. Z pomysłem na miejsce, które pomysłu nie potrzebuje. Kulturą i klimatem wpisanymi w nazwę. Ze sceną dla kiedyś-zespołów, a teraz-bandów. Świeżą-zleżałą twórczością. Koncepcją na nadpisanie jej wiekiem, inną składnią, inną dojrzałością (a może przewlekłą niedojrzałością), to dla mnie jest to zarazem początek, jak i klamra. I niekryta radość.

Marcin Szewczyk (Shaderian) | fot. Antek Kobra Strózik

W marcu br. nie zamknięto kultowej sądeckiej kawiarni na sądeckich Plantach. Było to raczej wypatrywanie wiosny, której jedynym i prawdziwym zwiastunem jest ponoć skowronek. Przybył spóźniony, ale w punkt. Scenę otworzył również z poślizgiem, ale na takie zespoły jak te na dobrych-występów-początek poczekać nie problem. Pierwsza na deskach „Spóźnionego Słowika” zameldowała się krakowska grupa (o sądeckich korzeniach) Schaderian, która sobotnim koncertem promowała wydany w tym roku krążek „Morphosis” (2022). Grany przez nich materiał trudno było strącić w otchłań konkretnego koszyka gatunkowego, raczej szeroko pojętego nurtu metalowej alternatywy. Muzycy zaskarbili sobie niemałą sympatię wśród amatorów nisko strojonych gitar, ciężkich, zakręconych riffów oraz mrocznej, zawiesistej atmosfery – których tego wieczoru nomen omen nie brakowało. Schaderian roztaczał ze sceny hipnotyczną aurę, która z jednej strony przyciągała zebranych – z drugiej, odstręczała, bezlitośnie wcierając ich swoim ciężarem prosto w glebę. Nie udałaby się ta sztuka bez gardłowego wokalu Marcina Szewczyka. Jego potężny growl działał jak wezwanie do broni. To zagrzewało jak diabli. Niestety kiedy wchodził w górne, bądź bardziej melodyjne rejestry, nie wyglądało to już tak dobrze. Pomimo początkowego chaosu, potknięć i momentów drapania się po czerepie (głównie za sprawą problemów technicznych), koncert Schaderian zyskiwała z każdą kolejną minutą – frapował i sprawiał niekrytą frajdę na wielu różnych poziomach. W szczególności zmianami nastroju, zabawą tempem i dynamiką, ale i świetnymi motywami klawiszowymi Mariusza Kuliga i gitarowymi braci Karola i Michała Skupniów, które nadawały całości mocno progresywnego charakteru.

Sebastian Baran (Wintershadows) | fot. Antek Kobra Strózik

Chwilę po 20:00 na scenie zameldowała się gwiazda wieczoru, czyli zespół Wintershadows w składzie: Sebastian Piech (keyboard), Ewa Walczyńska-Fijak (skrzypce), Sebastian Baran (wokal), Tomasz Tokarczyk (gitara), Dawid Kłap (gitara), Daniel Szubryt (perkusja) i Paweł Leśniak (bas). Na ich powrót czekało wielu, stąd warto było pojawić się punktualnie. Zresztą przybyli tego wieczoru do „Słowika” jako jedni z pierwszych mogli sprawdzić na żywo zarówno premierowy materiał z drugiego pełnego krążka zespołu, jak i ten debiutancki sprzed ponad ćwierć wieku! Oczywiście z muzycznymi powrotami różnie to bywa i w przypadku tak długiej przerwy nie sposób mówić o „Planes of Perception” (2022), nowym wydawnictwie sądeckiej grupy, jako naturalnej i zaplanowanej kontynuacji, a bardziej tzw. debiucie wtórnym.

No dobra, płyta płytą, będzie jeszcze okazja, by o niej trochę opowiedzieć. Ale to ich pierwszy po dwudziestu pięciu latach koncert był tego dnia najważniejszy i przyciągnął pod scenę „Spóźnionego Słowika” niemałą widownię. Zespół nie potrzebował ognia buchającego spod sceny ani kości czy czerepów „rogatych” walających się dookoła, by zrobić wrażenie na publiczność. Postawili na proste efekty specjalne, które i tak ginęły w niepamięci, kiedy na plan pierwszy wysuwała się muzyka, stojąca za nią niebanalna treść i ciekawa sceniczna ekspresja, w szczególności w wykonaniu Sebastiana Barana na froncie. Świetna prezencja, ale i wrażliwość i inteligencja. Przyjemnie patrzyło się na jego ruchy, pląsy, odpływy i odloty. Natomiast jego growl to zupełnie inna liga niż ta w wydaniu Szewczyka, słychać było różnicę głównie w ciężarze i organiczności. Do Wintershadows – mimo pewnych inspiracji ekstremalnym graniem, których z wiadomych względów nie można było zupełnie wykluczyć – trochę niefortunnie przylgnęła gatunkowa łatka doom metalu. Tak jak ich ówczesne fascynacje znacznie odbiegały od profilu muzycznego, kiedy swoją premierę łapał album „Arrakis” (1995), tak i w przypadku nowych kompozycji można zapomnieć o zero-jedynkowym podejściu do tematu gatunkowości, gdyż nie będzie miało to jakiegokolwiek sensu i żadnego reprezentatywnego odbicia.

Ewy Walczyńska-Fijak (Wintershadows) | fot. Antek Kobra Strózik

Pierwszy gig reszty ich koncertowego życia nie mógł zmaterializować się gdzie indziej niż w Nowym Sączu właśnie. Ich rodzinnym mieście. Ale jeżeli nawet ciążyła na nich jakakolwiek presja, to poradzili sobie z nią doskonale. Pomimo scenicznej enigmatyczności (a może właśnie dzięki niej), atmosfera wytworzona przez Wintershadows przeszywał do szpiku kości. O ile jednak złożony z gatunkowych prefabrykatów materiał nie był może krynicą oryginalności, muzycy doskonale wiedzieli, jak grać na swoich instrumentach i jak używać wokalu, by ich występ miał pazur i pewien element niepodrabialności, który raz po raz łapał za serducho. Na sobotnim koncercie nie zabrakło nostalgicznych wycieczek do kawałków z „Arrakis”, natomiast nowy materiał zdecydowanie zyskał (w porównaniu) na progresywności opartej na mocnym klimatycznym fundamencie, ale bez metalowej ekstremy. Grupa płynęła z prądem w duchu atmosferycznego, szlachetnego grania, głównie za sprawą Sebastiana Piecha na klawiszach i skrzypiec Ewy Walczyńskiej-Fijak. Pomimo niełatwych i niejednoznacznych treści, które przeszywały ich premierowe kawałki, postawili na emocjonalny przekaz, bez wylewania z siebie mentalnego brudu i projektowania lęków. A nawet jeśli, to dokładnie wiedzieli (czuli?), kiedy w tych dwóch tematach dokręcić śrubę, a kiedy spuścić z tonu. To daje spore nadzieję, że ich nowy format nie trafi w próżnię czy jedynie w ręce gatunkowych purystów, lecz do możliwie najszerszego grona odbiorców.

Obydwa zespoły zaprezentowały się niczym bestie, którym jeńców brać nie kazano. Przyjmowały energię i emocje, które płynęły w stronę sceny, oddając publiczności z nawiązką. W szczególności Wintershadows zaprezentował się kapitalnie i to był całkiem zacny koncert na podbudowie żywiołowej i spontanicznej eksplozji ich muzycznych inspiracji. Widziałem ich po raz pierwszy, ale miałem wrażenie, że po raz wtóry. Bawiłem się przednio i w zasadzie otrzymałem to, czego oczekiwałem. Brak odpałów i scenicznej agresji nie oznacza, że koncertowo Wintershadows to sofciarze. W żadnym razie. Ten zespół na żywo to żywe srebro, moc i petarda, ale również ciężar, tęsknota i oniryczne pejzaże. Na szacunek zasługuje to, że pokazali się po raz pierwszy od ćwierć wieku. Ich wielki comeback należy postrzegać jako skromną rozgrzewkę przed faktycznym muzycznym biegiem, któremu mam zamiar przyglądać się baczniej i dalej.

Foto/video: Antek Kobra Strózik

Reklama