SCENA SŁOWIK: The Rumpled. Niezniszczalne [RELACJA]

SCENA SŁOWIK: The Rumpled. Niezniszczalne [RELACJA]

Każdy powinien mieć takie miejsce, do którego może się udać. Może wracać. Którym może być Gdziekolwiek. Gdzie nie jest się nikomu nic winien i gdzie nikt nie jest ci nic winien – miejsca, w którym oddycha się dobrą energią. W którym po prostu się jest i pozwala zabłysnąć czemuś nowemu i ekscytującemu.

Spóźniony Słowik jest takim miejscem. Szczególnym. Klimatycznym – z duszą. Dostarczającym pożywki w formie rozmów i sztuki, które samorzutnie budują nasze wnętrza. Dają gotowy materiał, z którego można wykrawać dla siebie rzeczy piękne – bez względu na temperamentność treści. Tak jak rośliny potrzebują słońca, wody i dobrej gleby, aby się rozwijać, ludzie potrzebują dobrego słowa, pracy i zespolenia z czymś większym, szerszym – pojemniejszym.

Giacomo „Jack” Merigo | fot. Aleksandra Kołodziej | www.olakolodziej.com

W temacie powyższego piątkowy koncert był dla mnie tym, czym powinno definiować się każde pierwszoligowe wydarzenie muzyczne, gdzie oprócz energii, niesamowitego i niczym niewymuszonego kontaktu z publicznością i numerów, które porywają – dostajemy coś jeszcze. Wartość. Wartość pielęgnowania właściwych relacji. Między sobą a swoją pracą. Między sobą a czymś większym od siebie. W poczuciu celu i znaczeń. To biło ze sceny. Spod sceny. Zewsząd i za sprawą The Rumpled, zespołu sześciu żywiołów. Składu reprezentującego muzycznie kpiący z pompatyczności i rozbuchanej wirtuozerii celtic punk. Grupę ściągnął prosto z Dolomitów Michał Chojecki (Koncerty na dworze/polu) – nie tyle do „Słowika”. Nie tyle do Nowego Sącza, co do Polski.

Pierwszy koncert to zawsze historyczna sprawa. Podwójnie ważna nie tyle dla widowni, co samego zespołu. To było widać, słychać i czuć. Muzyczna nawałnica, huragan. Pioruny kolejno odhaczanych kawałków ciskane w zebranych. Było porażająco, zawodowo, ale i domówkowo, szczególnie kiedy wybrzmiało punkowe „Happy Birthday to You”, odegrane dla przyjaciela zespołu Giorgio i… pani Joanny. Ale to jedynie nieplanowane wtręty. Urocze bonusy. Właściwy set natomiast oparto o wybrane numery z autorskich longów „Ashes & Wishes” („Jig of Death”, „The Ugly Side”, „Bang!”, „Rumpled Time”, „County Clare”, „Dead Man Runnin’”, „Don’t Follow Me”, „Just Say No!”) i „The Perfect Match” („Fearless and Brave”, „Broken Romances”, „The Gipsy Dancer”, „Take a Drop”, „Grace O’malley”, „Stand Up”, „Time to Go”, „The Maiden”), minialbumów „Rumplugged” i „Home Session” oraz singli.

Patrizia „Patty” Vaccari | fot. Aleksandra Kołodziej | www.olakolodziej.com

W temacie epek i singli ze sceny poleciały wysokooktanowe covery takich hitów jak: „I’m gonna Be (500 miles)” (The Proclaimers), mashup „L’amour toujours” (Gigi D’Agostino) i „Blue (Da Ba Dee)” (Eiffel 65) czy „Why don’t you get A Job” (The Offspring). Natomiast każdy, kto zna bądź przeglądnął przed koncertem dyskografię The Rumpled, ten wie bądź dowiedział się, że ich twórczość nie może obyć się bez numerów tradycyjnych, ludowych, klasycznych i oczywiście zreinterpretowanych na punkową modłę. Na tym poziomie „Whiskey in the Jar”, „Cotton-Eyed Joe”, szantowe „Drunken Sailor” i „Wellerman” czy „Danza Ungherese n.5” Brahmsa – nie brały jeńców nie tyle decybelami, co humorem, swadą, dystansem.

Wydawałoby się, że po przeszło dwugodzinnym secie wypełnionym niespełna trzydziestoma gnającymi na złamanie karku kawałkami, można było się nasycić dźwiękiem i atmosferą z pogranicza zachwytu i niesamowitości. Pod korek. A jednak. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że wieczór mógłby trwać dłużej. Jeszcze dłużej. Dużo dłużej. To, co zaprezentowali The Rumpled, przeszło wszystkie, nawet najbardziej entuzjastyczne oczekiwania. Wiedziałem, że będzie mocno. Wiedziałem, że będzie głośno i energetycznie. Ale że aż tak? To był rewelacyjny, emocjonalny gig, który na długo pozostanie w mojej pamięci. Istny huragan. A przecież w huraganie rozchodzi się o to, że kiedy się kończy, nie jest już istotne, jak udało się przetrwać. Przeżyć. Ale to, że kiedy wychodzisz cało z huraganu, nie jesteś już tą samą osobą.

Tommaso „Tommy” Zamboni | fot. Aleksandra Kołodziej | www.olakolodziej.com

Zatem warto raz na czas wejść w koncert, ale nie z notesem i śmiertelnie zaostrzonym ołówkiem, dyktafonem i lustrzanką, nie w towarzystwie, ale samemu – i obserwować opadające dźwięki, ruch na scenie i pod nią, ścigać się z gonitwą własnych myśli i emocji. Jest wtedy spora szansa na to, by zaobserwować rzeczy, których nie obserwuje się na co dzień. Dokopać się bogactw, których żaden rząd nie może opodatkować, podkupić, skorumpować. Które są zwyczajnie niezniszczalne.

Foto: Aleksandra Kołodziejwww.olakolodziej.com

Reklama