Krynica Źródłem Kultury 2024: T.Love [RELACJA]

Krynica Źródłem Kultury 2024: T.Love [RELACJA]

Band, który w swoich kawałkach od zawsze mocuje się ze sobą i otoczeniem, próbując zdemaskować ukrytą wielkość przeciętnego, szarego człowieka, wyszedł wczoraj na scenę by dać czadu i powiedzieć wszystkim „dziękówa”. T.Love – zespół-legenda, który tak przepięknie i na wielu frontach wrósł w tkankę historii polskiego rocka – powraca do „fajnego hangaru” w Krynicy-Zdroju, by po raz kolejny zafundować nam prawdziwy wehikuł czasu przez dekady swojego muzycznego szwungu.

Nie ukrywam, że na koncertach T.Love lubię się od czasu do czasu pojawić, bo Muńka kocham i szanuję, ale prawda jest taka, że w temacie grupy mój sentyment już dawno temu i nieprawda wziął górę nad rozsądkiem. I żeby była jasność, nie jestem zdania, że ostatnie dokonania są żadne. Że nie niosą, wręcz przeciwnie. Ale otumaniony dymem najtisów widzę w nich ostatnie żarzące się gwiazdy nad kiepami tego, co przyszło potem… a potem trafiam w takie miejsce jak to krynickie, widzę moich idoli sprzed lat i budzę się z całego swojego szukania-dziury-w-całym. Cały świat nabiera nagle mocy, kolorów, realności i ostrości, niczym wielka otwarta księga baśni uśmiecha się do mnie w wiadomym, znajomym języku. I to jakie numery wpadają mi do ucha przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.

Muniek Staszczyk | Fot. Kamil Cichoń

T.Love zaczęli dobrze, ale nie za dobrze. Mimo energetycznego otwarcia kawałkiem „Deszcz” można było wyczuć początkową spinę, brak swobody, luzu i pomysłu na przekucie siebie w coś więcej niż rutyniarski job, który trzeba odwalić. Szczęśliwie to odczucie szybko minęło, już od bodaj trzeciego-czwartego numeru („Hau! Hau!”), którym Muniek i spółka zaczęli robić to, co umieją najlepiej – grać rock’n’rolla, zalewając publiczność ogromną falą emocji, tego, co siedzi im głęboko w sercu, w swojej autentyczności scenicznego tu-i-teraz. A tam już każdy i bez żadnej krępacji mógł się odnaleźć, przeglądnąć niczym w lustrze, po czym na chwilę przejść na drugą stronę, zostawiając wszystkie troski gdzieś daleko w tyle.

Przeplatanie starych kawałków nowymi zawsze trąci ryzykiem rozczarowania, zwłaszcza w przypadku formacji, która już chwilę funkcjonuje na polskim rynku i nie należy do kapel typu one hit wonder. I tak było podczas sobotniego koncertu, którego timeline rzecz jasna nie był w stanie pomieścić wszystkich blockbusterów, ale przekrojowość przygotowanego setu można było uznać za udaną (za wyjątkiem coveru „Dni, których nie znamy” Marka Grechuty, to w zasadzie wypisz-wymaluj zeszłoroczna edycja, wliczając w to te same dwa bisy, czyli „I Love You” i „Warszawę”). A nawet jeśli nie do końca, to osobiste rozczarowania rekompensowała bijące zewsząd energia, szczery entuzjazm tłumu i sama obecność muzyków, którzy – mimo niemałego stażu – nadal mają to, co jest w stanie złapać za gardło, porwać do wspólnego chuliganienia, z każdym kolejno ubitym kawałkiem nakręcając się coraz bardziej.

T.Love | Fot. Kamil Cichoń

Jak zaznaczyłem na wstępie, T.Love zajmuje w moim sercu miejsce szczególne, więc ocena sobotniego gigu może dokonać się nie inaczej niż przez pryzmat subiektywizmu, czucia i wiary, przeszłości muzycznego zasłuchania, którego nie sposób tak po prostu wykorzenić, oczyścić z błota formatywnego stawania się – pierwszych koncertów, związanych z nimi wspomnień, przyjaźni; czasów, kiedy było jakoś fajniej. Nie wiem jak wasz, ale mój krwiobieg jest skażony Munkiem i jestem z tego dumny.

Foto: Kamil Cichoń, Video: Bartosz Szarek

Reklama