Kiedyś to było, czyli… „Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi?”

Kiedyś to było, czyli… „Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi?”

W tytule podparłem się autorytetem François Villona, który wbrew pozorom nie odnosił się do zim, ale do co atrakcyjniejszych kobiet. Cytuję go jednak po to, by samemu zadać sobie pytanie: Czy ja mam już wystarczająco dużo lat, by zacząć wspominać? Obiektywnie nie. Ale jak już sobie pozwolę na wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości, to zawsze nachodzi mnie ta sama refleksja: kiedyś to było, dzisiaj to nie ma. Czyli wpadam w ton charakterystyczny dla dziadersów. A to wystarczający argument, by jednak sobie powspominać. A co na przykład?

Ferie. Słowo ma etymologię łacińską – w starożytnym Rzymie był to wolny czas przeznaczony na obrzędy religijne. Czyli po prostu święto. Dziś to słowo kojarzy nam się niemal wyłącznie ze szkołą. Analizując zachowanie i wypowiedzi uczniów i nauczycieli, można zauważyć, że nawet jeśli nie są biegli w językoznawstwie, podświadomie wyczuwają właśnie takie znaczenie słowa ferie. Wielu rok szkolny dzieli na okres od wakacji do zimowej przerwy świątecznej, od Nowego Roku do ferii, od ferii do Wielkanocy i od niej do wakacji. Powszechne jest twierdzenie: byle do ferii, a potem już zleci. Na ferie rzeczywiście czeka się jak na święto. Może ich celebracja nie ma wiele wspólnego z kwestiami religijnymi, ale jest to jednak czas zupełnie innych aktywności niż w powszednie dni roku szkolnego.

Pojęcie ferii poznałem na początku lat 90. XX w., kiedy poszedłem do szkoły. Przez wcześniejsze sześć zim miałem nieustające ferie. I w zasadzie od tego momentu już corocznie, aż do teraz, w mój kalendarz wpisuje się ta zimowa przerwa w nauce: najpierw przez 12 lat jako ucznia, potem przez 5 lat studiów (tzw. przerwa semestralna) i przez ostatnie lata jako urlop nauczycielski. Zastanawiam się, kiedy bardziej nie mogłem doczekać się ferii: w podstawówce, jako licealista, czy teraz, jako nauczyciel…?

Ale wróćmy do lat dziecinnych. To były czasy, gdy nie organizowano żadnych Bezpiecznych Ferii z wieloma atrakcjami dla dzieci i młodzieży. Czas wolny albo musieli zagospodarować rodzice, albo trzeba to było zrobić we własnym zakresie.

Ze względu na moje ówczesne miejsce zamieszkania, czyli Stare Miasto, było to paradoksalnie dość łatwe. Bo niby ścisłe centrum, gęsta zabudowa, ulice i chodniki, ale z drugiej strony pod nosem park przy ruinach zamku i łąka pod nimi, skwer z aleją kasztanową na miejscu dawnego cmentarza żydowskiego, a przede wszystkim skarpa nad Dunajcem, ciągnąca się od wspomnianych ruin, aż do „Panoramy”.

To było idealne miejsce do zjazdów na sankach. Ilość tras, jakie można było tam wytyczyć, zróżnicowanych pod względem długości i stopnia trudności, wydawała się nieograniczona. A musiało być ich sporo, bo i chętnych do zjazdów były dziesiątki. Gdy zaczynałem tego typu igraszki, wszyscy używali sanek. Później, wraz z otwieraniem na Zachód, zaczęły się pojawiać tzw. jabłuszka. A nieodmiennie można było wykorzystać podeszwy butów lub po prostu… tyłek.

Najodważniejsi (…)

  Cały tekst Jakuba Bulzaka przeczytasz w najnowszym wydaniu DTS  bezpłatnie pod linkiem:  

Fot. Arch. J. Bulzaka

Reklama