DTS POLACY NA MUNDIALACH„Klątwa” Piechniczka trwa już 36 lat

DTS POLACY NA MUNDIALACH„Klątwa” Piechniczka trwa już 36 lat

„I put a spell on you” – dawno temu tym songiem zauroczyła co wrażliwszych melomanów Nina Simone. W odniesieniu do mundialowych wcieleń polskiej reprezentacji rzuca na nie urok od 16 czerwca 1986 Antoni Piechniczek, choć przecież tego nie chciał, ani nie chce.

Wszystkim wtedy było ciężko, atmosfera gęstniała. Przed chwilą na Jalisco w Guadalajarze Polska przegrała z Brazylią 0-4, żegnając się z meksykańskim mundialem numer 2. W obiektywach kamer Zbigniew Boniek, selekcjoner Piechniczek, w roli telewizyjnego gospodarza wszechobecny Ryszard Dyja. Czterobramkowy bagaż na drogę powrotną ciąży każdemu, z Piechniczkiem nie było inaczej. I właśnie owego sądnego dnia wypowiedział zdanie, które dla jednych stanowiło próbę wystawienia sobie i piłkarzom taniego alibi, ale dla innych – zwłaszcza pamiętających tamte słowa „Toniego” do dziś – przerodziło się w klątwę. Otóż Piechniczek życzył następcom, że jeśli już muszą, to aby w kolejnych mundialach odpadali najwcześniej na tym samym etapie turnieju co on. Zatem po wyjściu z grupy, dopiero w fazie turniejowej. U progu mundialu w Katarze, w roku 2022, wiemy na razie, że do tej pory nie udało się spełnić życzenia Piechniczka nikomu, choć od Guadalajary zdążyło upłynąć 36 lat. Bagatela…

*

Z ośmiu możliwych awansów na mundialowe finały po Piechniczku, biało-czerwoni selekcjonerzy trzykrotnie wykorzystywali szanse. To Jerzy Engel, Paweł Janas i Adam Nawałka. Każdy z nich przystępował do najważniejszej imprezy z innych pozycji i w różnych nastrojach. Ale też byli do siebie podobni, o co wspólnie zadbały media. Ochoczo plasowały Polaków w gronie faworytów rywalizacji grupowych i to na tyle mocnych, aby sforsowanie pierwszych przeszkód stanowiło dla domniemanej potęgi czczą formalność. Te horoskopy niestety okazały się czekami bez pokrycia.

Ekipie Engela było czego pozazdrościć w ustawianiu się do kasy z biletami na mundial. Istotnie grała świetnie, wyjazdowy występ przeciwko Ukrainie stał na kapitalnym poziomie, „czarną perłą” był Emmanuel Olisadebe, zwłaszcza gdy otrzymał polskie obywatelstwo za sprawą sympatycznego gestu Aleksandra Kwaśniewskiego. Wydawało się, że z tą drużyną można dokonać podboju Daegu tudzież innych koreańskich miast, by później uderzyć na japońskie terytoria. Tymczasem potoczyła się bardzo krótka, zaledwie kilkudniowa rozmowa, aby definitywnie wypaść z obiegu. Nic pozytywnego nie wniósł do sprawy Jerzy Dudek między słupkami, portugalskim katem okazał się Pedro Pauleta (hat trick), a odprawienie z kwitkiem US Boys poza uratowaniem prestiżu wnosiło do sprawy niewiele istotnego, bo mleko już się rozlało.

Co legło u przyczyn niepowodzenia? Są tacy, którzy do dziś nienawidzą terminu „gescheft”, bo kojarzy się on z koncentrowaniem się najważniejszej osoby reprezentacji właśnie na tym, a nie meritum sprawy w trakcie przedmundialowych przygotowań.

*

Paweł Janas, swoją drogą swój chłop i bardzo pozytywna postać, przegrał mundial jeszcze przed stanięciem w szranki. Krótko przed niemieckimi finałami 2006 odbyła się ciekawa dyskusja członków Rady Seniorów Małopolskiego Związku Piłki Nożnej akurat z Antonim Piechniczkiem. Żaden ze zgromadzonych nie wziął Janasa w obronę, gdy przyszło analizować genezę sensacyjnego podziękowania za grę tak wartościowym piłkarzom jak Jerzy Dudek, Tomasz Kłos i Tomasz Frankowski. Bo tacy gracze bez wątpienia zasłużyli na szacunek. Za totalną bzdurę uznano rozbicie duetu Frankowski – Maciej Żurawski. Dziwiono się, że w ostatniej próbie przed mundialem Polacy zagrali przeciwko Chorwacji na zaledwie jednego wysuniętego napastnika. Z ust Antoniego Piechniczka nie padły żadne oskarżenia pod adresem ówczesnego selekcjonera. Z pozycji eksperta jednak wyraził „Toni” kilka zasadniczych wątpliwości. Przede wszystkim tę, że ogłoszenie mundialowych nominacji powinno być poprzedzone skonsultowaniem się Janasa z szerszym gronem fachowców.

Kilka dni później nastał mecz z Ekwadorem i fatalny przebieg spotkania na samym starcie mundialu zapoczątkował dopisywanie tyle smutnej, co nieuchronnej puenty do debaty zorganizowanej przez Radę Seniorów. Wątpliwości spotęgowały się, ale żeby tylko to… Oto zarzuty stawiane Janasowi zostały uwiarygodnione niezbitym materiałem dowodowym. Polska reprezentacja pojechała na mundial bez żadnej koncepcji (poza programowym graniem na bezbramkowy remis w meczu z Niemcami), a nadto została odarta z kilku sztandarowych postaci. Niczym nieuzasadnione ryzykanctwo czy bezmyślność? Wybitni spece od historii konspiracyjnych akcji użyliby w tym miejscu terminu „sabotaż”. W trakcie mundialu okazało się ponadto, że najlepszy greps kadrowy Janasa, ten z Bartoszem Bosackim, urodził się z czystego przypadku i konieczności. System 1-4-5-1 nie okazał się zbawieniem. Zaś największym mankamentem polskiego zespołu była słaba forma zawodników, którzy od dawna grzali ławę w zagranicznych klubach. Z tego co wcześniej deklarował Janas, mieli oni obligatoryjnie zapomnieć o udziale w mundialu. Okazało się, że tylko niektórzy zostali potraktowani kijem. Dla innych była przygotowana marchewka…

*

Jako ostatni z tego tercetu przegrał swój mundial Adam Nawałka, czego naocznym świadkiem był ówczesny prezes MZPN, Ryszard Niemiec. Nie krył on krytycznych uwag, również w sferze logistyczno-organizacyjnej, choć nie tylko. Już na miejscu nabrał red. Niemiec wątpliwości co do trafności niektórych decyzji PZPN. Choćby wyznaczenie bazy reprezentacji w Soczi obarczone zostało pewną niedokładnością polegająca na tym, że nie wykonano wysiłku w kierunku prognozy klimatycznej. Na miejscu okazało się, że był tam biegun ciepła. I mimo iż obiekt Sputnika, pod każdym względem znakomity, ulokowany był w gąszczu zieleni, która łagodziła nieco żar lejący się z nieba, to jednak  panujące tam temperatury ograniczały warunki do treningów i właściwego przygotowania do meczów.

Przebywający w Soczi członkowie Zarządu PZPN nie mieli kontaktu z ekipą piłkarską selekcjonera Nawałki. I można było postawić znak zapytania czy był to przejaw pewnej alienacji naszej reprezentacji z jednej strony, albo nadopiekuńczości kierownictwa z drugiej. Być może obawiano się krytycznych uwag w stosunku do członków zespołu szkoleniowego i zawodników. Wprawdzie zaplanowano wizytę członków Zarządu PZPN na treningu kadry, jednak kiedy dotarli do bazy treningowej okazało się, że zajęcia odwołano z powodu panującego upału. Zdołano tylko minąć wracających z konferencji prasowych Bartosza Bereszyńskiego i Łukasza Teodorczyka. Ot i cały kontakt z futbolową ekipą. To się działo już po porażce z Kolumbią, czyli w momencie, gdy wszystko było pozamiatane.

Opinie co do startu Polaków, o dziwo, były dość zróżnicowane. Większość działaczy nie kryła zawodu. Młodsi, zwłaszcza byli piłkarze: Paweł Wojtala i Radosław Michalski, demonstrowali rozczarowanie stanem motoryki, głębokim niedostatkiem cech wolicjonalnych, fatalnym doborem składu i brakiem konsekwencji w żonglowaniu kadrami, co sugerowało, że w pewnym momencie selekcjoner i jego zaplecze sztabowe popadli w panikę.

*

Jakby nie patrzeć, operacja z założenia obliczona na wielki sukces zakończyła się totalną klapą. Wprawdzie dało się robić dobrą minę do złej gry, udawać że nic się nie stało, ale przecież było całkiem odwrotnie. Biało-czerwona reprezentacja przegrała mundial tak samo wysoko, z jakim hukiem pękł propagandowy balon. Wcześniej jednak, jeszcze za pięć dwunasta, jakoś nikomu nie przeszkadzało, że ruch był jak w ulu. Nikt nie protestował, ani tym bardziej nie wyrażał świętego oburzenia. Dlaczego? To proste. Bo każdemu uśmiechało się znaleźć niebawem w awangardzie ojców wymarzonego sukcesu. Łącznie z tzw. elitami zupełnie innej sceny, akurat tej najważniejszej. Bo jakże się nie utożsamiać z narodowymi barwami i naszym wspólnym polskim dobrem, gdy idą wybory?! A po nich przecież przyjdą następne? Jak pozostać obojętnym na to, aby Polska rosła w siłę? Jak za Gierka?

Piszę o tym, bo dawno temu zirytował mnie podobny temat. W połowie lat 70., zaraz po ograniu Holendrów w Chorzowie (4-1) także w rewanżu należało im sprawić tęgie manto. Skończyło się na 0-3 i nie mieliśmy nic do gadania. Tak zazwyczaj kończyły i kończą się w naszym sporcie sny o potędze, przykładów było w historii na pęczki. A my byliśmy na rosyjskim mundialu po prostu dramatycznie słabi. Niewątpliwie poniżej poziomu przyzwoitości, bo mimo wszystko było tę drużynę stać na więcej. Pod warunkiem, gdybyśmy z własnej nieprzymuszonej woli sami nie nakryli się propagandową czapą. Spod niej nie było nas widać, bo gdy od meczu z Senegalem poszła lawina.

Oby szczęście Czesława Michniewicza polegało nie tylko na tym, że w Katarze nie ma śniegu.

JERZY CIERPIATKA

Specjalne wydanie DTS POLACY NA MUNDIALACH dostępne bezpłatnie pod linkiem:

Reklama