Drugi raz też nie stałbym obojętnie

Drugi raz też nie stałbym obojętnie

Nawet kiedy prowadzi, myśli o tamtym. A może właśnie szczególnie wtedy. Za kółkiem ma sporo wolnego czasu. Jedzie sam, 150 kilometrów przez bajeczne krajobrazy, mija norweskie fiordy, zielenie i błękity, mógłby podziwiać piękno natury, ale myślami jest w Nowym Sączu. Rozkłada na czynniki pierwsze tamten styczniowy dzień. Może powinien był postąpić inaczej? I wtedy ta historia miałaby inny koniec? Dobrze by było tak sobie powiedzieć: Człowieku, nie myśl już o tym! Ale się nie da, to nie takie proste. Ty swoje, a głowa swoje. Więc może, gdyby wskoczył później, a dłużej biegł brzegiem i ją wyprzedził, może udałoby mu się ją uratować?


Kobieta na moście

Od półtorej tygodnia Piotr Fałowski był w domu. Przyjechał na święta Bożego Narodzenia, spędził z rodziną sylwestra. I zostało mu jeszcze kilka wolnych dni do wykorzystania. Już od pięciu lat pracuje w takim systemie: sześć tygodni w Norwegii składa dźwigi wieżowe, żurawie, jeździ na tirach między jedną budową, a drugą. Za to później na dwa tygodnie zjeżdża do domu. Dobrze by było jeszcze parę lat tak popracować. Dom, co go sam budował, jeszcze nie spłacony, dwóch synów dorastających, potrzeby są ogromne. Mówi: dokąd będę miał zdrowie, to sobie poradzę. To był czwartek, jakoś między godziną trzynastą a czternastą. Zimny, pochmurny dzień. Ale śnieg nie padał, to akurat pamięta. Zawsze jak przyjeżdża do domu, to kupują z teściem mięso i robią różne wędliny, szynki, kiełbasy, bo wiadomo, że w tych sklepowych to nie wiadomo, co dodają. I w tamten czwartek żonie zachciało się kabanosów. Ale nie było jelit, Piotr musiał pojechać po nie do sklepu, do Nowego Sącza. Tak ma, że jak jedzie, to lubi się rozglądać na boki, zawsze go coś zainteresuje.

Był na moście heleńskim, kiedy zobaczył tamtą kobietę. Na oko mogła mieć jakieś 50 lat, srebrna kurtka, ciemne spodnie. Od razu coś go w niej zaniepokoiło. Dziwnie się zachowywała. Gdy ją mijał, zaczęła podskakiwać. Przez chwilę się zastanawiał, czy nie dostała ataku padaczki. Odwrócił się za nią, spojrzał we wsteczne lusterko. I wtedy zobaczył, jak przekłada nogę przez barierkę. Sekundę później, już była po drugiej stronie.

– Wcisnąłem mocno klakson, przez chwilę trzymałem, zaciągnąłem ręczny i wyskoczyłem z samochodu – relacjonuje Piotr. – Ale wtedy kobiety już na moście nie było. Parę kroków przed nią szedł jakiś mężczyzna. Podbiegłem do niego, pytam: gdzie ta pani, co tędy szła? A on, że nie wie, że chyba widocznie gdzieś skręciła.

Piotr spojrzał w dół przez barierkę mostu. Zobaczył w wodzie dryfujące ciało kobiety. Nie namyślał się wiele. W biegu zrzucał z siebie kurtkę i koszulę, wyrzucił jeszcze portfel, kluczyki od samochodu i dokumenty, o spodniach nie pomyślał. Krzyknął do jakiegoś mężczyzny idącego ulicą, żeby dzwonił na policję. Przeżegnał się, zanim rzucił się do wody. W pierwszej chwili zmroził go lodowaty chłód. Ale nie zrezygnował. Płynął dalej. Nurt w Dunajcu jest bardzo silny. Na dodatek woda w tym miejscu jest mocno wzburzona, bo kajakarze budują dla siebie specjalne spiętrzenia. Piotr robił co mógł, ale kobieta coraz bardziej oddalała się od niego. Nie był w stanie jej dogonić. Ręce i nogi zaczęły mu drętwieć z zimna. Wyszedł więc z wody, półnagi i przemoczony zaczął biec brzegiem, aby wyprzedzić kobietę.

– Spodnie miałem polarowe, jak nasiąknęły wodą, to się zrobiły takie ciężkie, jakbym tam jakich odważników nawkładał – wspomina. – W pewnym momencie myślałem, że odpuszczę, że już nie dam rady. Sił mi brakowało.

Nie poddał się. W końcu udało mu się wyprzedzić kobietę. Znów wskoczył do wody. Kamienicę, która wpada do Dunajca przeszedł w bród. Woda sięgała mu do pasa. Kilka razy się przewrócił. Gdy nareszcie dopłynął do kobiety, próbował wyciągnąć ją na brzeg, ale żwirowa skarpa osuwała się raz za razem, nie dawał rady. Oparł ją więc sobie na kolanie i zanurzony do połowy w lodowatej toni, zaczął reanimację. Po 15 minutach zjawiła się policja i pogotowie.

– Proponowali mi kilka razy, żebym pojechał z nimi do szpitala, ale nie chciałem – przyznaje. – Wydawało mi się, że nic mi nie jest, dopiero później, kiedy zeszło trochę napięcie, gdy ochłonąłem, zacząłem odczuwać skutki tej pogoni. Miałem poobijane kości, poranione stopy i palce. Ale w końcu nic poważnego mi się nie stało – zapewnia.

Kobiety, niestety nie udało się uratować.

Nie być obojętnym

Może trudno w to uwierzyć ale jakiś miesiąc wcześniej Piotr się zastanawiał, czy gdyby znalazł się w ekstremalnej sytuacji, starczyłoby mu odwagi do działania. Oglądał w dzienniku reportaż o człowieku, akurat z Nowego Sącza, który ratował ludzi z płonącego samochodu i sam się przy tym mocno poparzył. Czy on w podobnej sytuacji postąpiłby tak samo? Już raz uratował komuś życie, choć może to nie było aż tak spektakularne: zima, mróz minus 20 stopni, jechali z żoną i zobaczyli leżącego na płocie człowieka. Piotr zatrzymał auto, wysiadł.
Okazało się, że mężczyzna jest kompletnie pijany i nie ma siły wstać. To nie był żaden lump, porządnie ubrany gość, wracał z jakiejś pracowniczej imprezy, na której widać zabalował. Piotr zapakował go do samochodu i odwiózł do domu. Później ten człowiek, jak trochę otrzeźwiał, to nie mógł się nadziękować, dorosły chłop, a spłakał się jak nie wiem, że go od zamarznięcia uratował. Bo to nie zawsze chodzi o jakąś wielką odwagę, choć często tak. Ale czasem wystarczy nie być obojętnym, nie odwracać wzroku.

– Nie wiem, skąd się u ludzi bierze znieczulica – mówi Piotr. – Że czasem coś widzą, ale nic nie robią, nie reagują. Czy to wychowanie, czy charakter? Pewnie jedno i drugie. Ja akurat jestem uczuciowy.

Ojciec Piotra był kowalem, klepał resory do autobusów, zmarł 13 lat temu. Mama zajmowała się dziećmi i niewielkim gospodarstwem. Dziewięcioro ich w domu było. Jak w niedzielę szli do kościoła, to część na rano, część na popołudnie. Bo w tych samych butach szli, więc żeby się mogli nimi powymieniać. Ale zawsze bliskość między nimi była, jeden za drugim stał, jeden drugiemu pomagał. I tak zostało. Przyjaciół też Piotr ma wielu, mogą na niego liczyć, wystarczy telefon, przyjeżdża, pomaga.

– Ale to w obie strony działa – zaznacza. – Dzięki temu jest w życiu łatwiej.

Żona: czyś ty myślał o rodzinie?

Kiedy żona Piotra zobaczyła go na podwórku w asyście policji, mało nie umarła ze strachu. I później jeszcze parę razy robiła mu wyrzuty: czy on myślał o nich, o swojej rodzinie, gdy skakał do tej rzeki? Że przecież serce mogło mu stanąć, mógł zakrzepu dostać! Co gdyby ich zostawił? Trudno się dziwić, że się o niego martwiła. Za to synowie byli dumni. Dla 16-letniego Marka i 11-letniego Juliana tata jest idolem.

– Staram się tak wychowywać dzieci, żeby pomagali innym – zaznacza Piotr. – Nie wiem, jak zachowałbym się drugi raz w podobnej sytuacji. Czy tak samo? To się nie da na sto procent powiedzieć, bo to impuls kieruje człowiekiem. Nie myśli się wtedy za bardzo. Na pewno coś bym zrobił, nie odjechałbym.

Tym bardziej, że – nie ma co ukrywać – lubi adrenalinę i mocne doznania: skoki na bungee i ze spadochronem, teraz planuje zrobić kurs na paralotnię. Ze spokojniejszych zajęć lubi sobie w piłkę pograć, ryby też łowi. Za swój bohaterski czyn Fałowski dostał listy gratulacyjne i nagrody od władz województwa i miasta. Trochę peszy go ta cała medialna wrzawa i nagłe zainteresowanie. Jest skromnym człowiekiem.

– Tak sobie pomyślałem, że pewnie w gazecie coś będzie – przyznaje. – Ale, że tak daleko to pójdzie, że mnie zgłoszą do plebiscytu na sądeczanina roku, to się nie spodziewałem. Szum, jakby człowiek nie wiadomo co zrobił. Miłe były te ciepłe słowa od wójtów, prezydentów, starostwa – uśmiecha się.

Mąż i syn kobiety, która skoczyła z mostu, przyszli mu podziękować za to, co zrobił. Że swoje życie narażał. Ale Piotrowi cały czas jedno nie daje spokoju: czy tak miało być? Bo to się wszystko jakoś układa, że akurat on, znalazł się w tym miejscu, w tym czasie.

– Ja bym sobie nawet myślał, że to jakiś znak – opowiada. – Bo najpierw do sklepu pojechał siostrzeniec. No ale wrócił, mówi, że nie ma tych jelit. Więc ja wsiadłem w samochód, pojechałem do znajomego, co robi wędliny na grubszą skalę, nie tylko dla siebie. On jelit też nie miał. Ale tak żeśmy stali, gadali, od słowa, do słowa, że w Sączu na pewno będzie to, co potrzebuję, że on to wie na tysiąc procent. Wszystko się przeciągało i w końcu pojechałem. Więc gdybym uratował tamtą kobietę to bym uwierzył, że to z góry zaplanowane było, taki zbieg różnych okoliczności. Ale tak, nie wiem, jak o tym wszystkim myśleć…

KAJA OLSZEWSKA

Fot. Arch. P. Fałowskiego

Więcej interesujących tekstów przeczytasz w „Dobrym Tygodniku Sądeckim”:

Reklama