Jego ojciec był kolejarzem w Nowym Sączu, on zrobił zawrotną karierę. Operował na całym świecie, jest członkiem wielu akademii medycznych. Mówią o nim: „W polskiej medycynie jest on, a potem długo, długo nikt”. Profesor TADEUSZ POPIELA to chirurg, który ma iskrę bożą w rękach, pionier nowoczesnych metod leczenia raka żołądka i trzustki. Dumny człowiek ziemi sądeckiej.
– Panie Profesorze, ten wywiad ukaże się w Dobrym Tygodniku Sądeckim.
– Czyli pani pracuje w moim rodzinnym mieście?
– Ja nie, ale kolega przeniósł się w tamte strony i założył Tygodnik. Pewnie czuje się prawdziwym góralem.
– Proszę przekazać koledze, że góralem się nie zostaje, tylko się rodzi.
– Na pewno mu przekażę. A Pan, Panie Profesorze, czuje się góralem?
– Pewnie że tak. Moje korzenie sięgają Łącka, gdzie pieczołowicie pielęgnowano góralskie tradycje. Ojciec pochodził z tych terenów. Zaś ja jestem z tego pokolenia, które już bezpośrednio związane jest z Nowym Sączem.
– Nowy Sącz to ważne miejsce dla Pana?
– Czy może być inaczej? Kto urodził się na Sądecczyźnie już nigdy nie zapomni widoków doliny Popradu, nie da się ich ot tak wymazać z pamięci. Mam je cały czas przed oczami i będę się upierał, że to najpiękniejsza dolina na świecie! Nowy Sącz jest z wielu powodów dla mnie ważny: tam była i jest moja rodzina, tam stoi mój dom. Wychowałem się w nim, dziś zagospodarowuję go po rodzicach.
– Często bywa Pan w swoich rodzinnych stronach?
– Zawsze na święta i w wakacje. Proszę nie zapominać: jestem pierwszym ambasadorem Ziemi Sądeckiej.
– O, dumnie to zabrzmiało.
– Bo też czuję ogromną dumę z tego tytułu. Jestem emocjonalnie związany z tym regionem, uważam że to jeden z nielicznych tak niezwykłych kawałków Polski. Kto raz tam pojedzie, już go nie zapomni. Podoba mi się także sposób, w jaki zmienia się Nowy Sącz. I muszę przyznać, że nie dość iż ma szczęście do prezydentów, to i wśród mieszkańców nie brakuje wielkich patriotów.
– Czyli cierpi Pan na coś w rodzaju uzależnienia od widoków Sądecczyzny?
– Można tak rzec. Nowy Sącz ma swoje stałe miejsce w moim sercu i żadne inne miasto go nie zastąpi. Podobnie mam z Krakowem.
– Które z tych miast jest bardziej zazdrosne?
– Kraków jest tak samo ważny na mojej mapie. Kolejny etap życia, kolejne przeżycia, emocje, wspomnienia z nim związane. Ale Kraków i Nowy Sącz w moim sercu nigdy ze sobą nie konkurują. Dzielę czas sprawiedliwie. Wciąż są takie dni, miesiące, które spędzam w Nowym Sączu i nie wyobrażam sobie, bym na przykład w Wigilię był gdzieś poza rodzinnym domem.
– Zgadza się Pan Profesor z twierdzeniem, że miejsce urodzenia kształtuje charakter człowieka?
– Nie mam wątpliwości, że tak jest. Uściśliłbym jednak, że nie tylko miejsce, ale dom i rodzina. Dorastałem w niezwykle ciekawej atmosferze: ojciec był kolejarzem, człowiekiem związanym emocjonalnie z PPS, zaś rodzina matki z PSL. I jeden, i drugi był społecznie aktywni. Spory, dyskusje nie ustawały, a różne wizje świata ścierały się niemalże bez przerwy. Ja z moim rodzeństwem wychowałem się właśnie w takiej atmosferze – nasze światopoglądy, charakter to także efekt tego, co działo się i mówiło w domu.
– Rodzice rozpieszczali czy panował zimny chów?
– To były zupełnie inne czasy, niełatwe. Ale nie ma co porównywać je do dzisiejszych, bo każde słowo zabrzmi banalnie. Panowała bieda, było ciężko, chociaż rodziny kolejarzy trochę lepiej żyły; ich wynagrodzenia na tamte czasy wyróżniały się na tle innych grup zawodowych.
– Gdzie mieszkaliście?
– Pochodzę z Bielowic, ulica Zyndrama. Dzisiaj to jedna z dzielnic miasta, wówczas była to osada, w której urodził się ojciec. Prawie w każdej rodzinie z Bielowic był kolejarz. To była norma.
– Czyli takie nieco zamknięte środowisko?
– Koleje były jedynym dużym zakładem w Nowym Sączu. Mam wiele dobrych wspomnień i emocji związanych z kolejarzami, z ich postawą w czasie okupacji, po okupacji, podziwiam fakt, że nie akceptowali nadchodzących zmian, budowali nadzieję. Muszę powiedzieć, że było to środowisko bardzo moralizujące się. Aktywne, chcące się integrować. I dodam jeszcze, całkiem serio, że kolejarze byli bardzo wysportowani.
– Proszę opowiedzieć o szkole. Lubił ją Pan?
– Wspominam ją z ogromną sympatią. Jestem absolwentem Liceum Ogólnokształcącego im. Bolesława Chrobrego. Mogę się pochwalić zgranym rocznikiem, jeszcze niedawno spotykaliśmy się na okrągłe rocznice.
Chcę też dodać o znakomitej kadrze nauczycielskiej mojego liceum. Uczyłem się tam w latach 1945 -1950. Wykładali wybitni humaniści, absolwenci Uniwersytetu Jagiellońskiego. Profesor Kazimierz Golachowski, świetny polonista, humanista z krwi i kości o wysokim intelekcie i z olbrzymią wiedzą. Ks. Stefan Czerw, wspaniały człowiek i znakomity katecheta. Lubiłem z nim przebywać, słuchać go. Uczył nas historii Kościoła, kształtował nasze postawy i wcale mu nie przeszkadzało, a wręcz pochwalał, gdy potrafiliśmy samodzielnie myśleć i mieć własne, odrębne zdanie.
– Sam fakt, że Pan wciąż pamięta te nazwiska, świadczy, że nauczyciele mieli dla Pana ważne znaczenie.
– Też się cieszę, że spotkałem ich na swojej drodze.
– Studia medyczne to była świadoma decyzja?
– W liceum miałem różne zainteresowania, różne ambicje. Wówczas była możliwość, by po maturze kształcić się w zakresie dyplomacji. Ale nie zostałem zakwalifikowany. Później okazało się, że są to studia polityczne, a mój ojciec i jego poglądy, związki ze środowiskiem AK nie były postrzegane pozytywnie. Wybrałem więc medycynę. Zdawałem na studia i dostałem się na nie, ale z tych samych powodów nie mogłem studiować w Krakowie. Moje papiery zostały wysłane do Białegostoku. Pojechałem tam, ale już po miesiącu stwierdziłem, że jak jestem ze wsi, to na wsi studiował nie będę. Ostatecznie pierwszy rok studiów zaliczyłem w Szczecinie. Mam ogromny sentyment do tego miasta, mile go wspominam. Dorabiałem tam sobie w porcie, zresztą jak wszyscy studenci.
– Jest Pan pierwszym lekarzem w rodzinie?
– Tak.
– Musiał Pan cieszyć się wśród krewnych niezwykłym autorytetem.
– Myli się pani. Wielkim autorytetem w rodzinie i w całym mieście cieszył się mój ojciec, kolejarz, na szczęście długo żył. Nasza więź i moje wychowanie nie pozwalało na to, by ktoś inny poza nim dominował.
– Był Pan kiedykolwiek związany z Nowym Sączem zawodowo?
– Tak, odbywałem praktyki w szpitalu w Nowym Sączu. Zatrudnił mnie ówczesny dyrektor – dr Żurek, znakomity chirurg, bardzo go lubiłem, on też mnie darzył sympatią.
– Nie mogę nie zapytać o porównywanie Nowego Sącza i Nowego Targu. Ich mieszkańcy ciągle między sobą konkurują. Które z miast zatem jest ważniejsze i lepsze?
– Ja przepraszam bardzo, ale w moich czasach Nowy Targ w ogóle nie istniał!
ROZMAWIAŁA ANNA GÓRSKA
Fot. Archiwum
Czytaj więcej interesujących tekstów – „Dobry Tygodnik Sądecki” online: