BONAWENTURA 11: Idzie się po to, żeby iść [FELIETON]

BONAWENTURA 11: Idzie się po to, żeby iść [FELIETON]

O tym, że żaden tam ze mnie bonawenturowicz, że moje uśpienie w temacie trwało lata, a nawrócenie nie było moim wyborem, raczej podyktowane presją otoczenia, felietonowałem jakoś na początku marca. Ale o tym jak nieprzejednanym jobem jest opisywanie imprez podróżniczych – już niekoniecznie. Niech poświadczą o tym dwie minione edycje, z których to teksty popełniłem, a co do których miałem wiele obaw i problemów, głównie technicznych. Kłopot tyczy się tempa, rozkładu sił, choć przede wszystkim sposobu. Klasyczna relacja, czyli lead plus zrzyna z programu festiwalowego plus finisz? Trochę słabe, więc nope. Samo foto? O ile dobre, więc u mnie odpada. Forma lead plus highlights plus zejście? Orka, jakich mało. Raz spróbowałem – skończyło się objawami choroby wysokościowej. Felieton? Jest to rodzaj kompromisu, nie grozi przepaleniem styków, chociaż w przypadku festiwali przygodowych tzw. one-shot.

Kolejna sprawa to, czy w ogóle jest sens poddawać relacji takie wydarzenia jak to w Starym Sączu. Ale to w sumie jakby pytać trampów, po co robią to, co robią (ewentualnie czemu to sobie robią) lub dlaczego ich głowy przecinają takie, a nie inne procesy myślowe, które przeciętnego Kowalskiego mogą przyprawić o najstraszniejsze w formie senne majaki i fantasmagorie. Idzie się po to, żeby iść, płynie się, żeby płynąć, a lata się po to, żeby latać. I tak w sumie ze wszystkim. Ja tę filozofię kupuję, gdyż stosuję w praktyce od przeszło dekady.

Wiktoria Kotwicka | fot. Aneta Wójcik

Każdy, kto choć raz miał przyjemność uczestniczyć w Festiwalu Podróży i Przygody „Bonawentura”, ten wie, że dominuje tam tzw. storytelling, czyli snucie opowieści na kawie podróży i powiązanych z nimi przygód. Nikt tego na głos nie powie, ale każdy z uczestników wie i chce i liczy na to, by snucie historii „z życia wziętych” i podrasowanych metafor jak najczęściej przechodziło w bieg, przechodzenie samych „ich” i zaskakiwało w sposobie – kompletnie, pioniersko i showmańsko, jednocześnie unikając klisz, stereotypów i banałów. Poprowadzić swoją narrację w sposób uproszczony, ale nie okrojony z pikanterii, tabu, żartu, niejako „palcem po mapie” wskazać miejsca o różnej proweniencji, ale i ludzi na trasach łączących historie wynikające z historii o historiach. Udokumentować, by przekazać świadomie i ze stygmatem na wyobraźni i emocji. Nie da się tego zrobić bez wizualnej strony narracji, bez języka, którym chciałoby się opowiedzieć i którego chciałoby się słuchać, by relacja – choćby ta jedna, posłużyła za kamyczek rzucony na spokojne tafle naszych uporządkowanych rzeczywistości i co bądź je zmąciła. I to się udało – udaje.

Prawdziwego wędrowcy nie interesuje zaliczanie trywialnego „od i do” i badanie, czy to się uda. To osoba, która poprzez przeróżne „bańki”, w których funkcjonuje na co dzień: podróżnicze, wspinaczkowe, rowerowe, maratońskie, aktywistyczne, akademickie, dziennikarskie, literackie – każde, próbuje wciągnąć nas do środka lub przekłuć i trafić odpryskiem. Idée fixe: wymarzyć sobie punkt docelowy, poznać ciało swoich założeń, oswoić temat wynikający nierzadko z samorodnej pasji lub zostać nią zarażonym przez swoich idoli czy rodzinne konteksty. Ci którzy parają się podróżowaniem, wiedzą, że w drodze nie idzie wyłącznie o samą drogę, ale poziom mierzenia się z samym sobą – z różnych przewyższeń i pod kątem różnym. Ale kiedy wędrówka staje się dla nas poszukiwaniem i odkrywaniem czegoś, co później stanie się pretekstem do spotkania w jednym miejscu i czasie, by streścić historię wielu innych opowieści i powiązanych z nimi dygresji, wtrętów i anegdot, to najpiękniejsza z pięknych wartości dodanych, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Barbara Prymakowska | fot. Aneta Wójcik

Tak jak do rzeki głównej dopływają inne mniejsze, tak i zaproszeni goście w swoich relacjach, opisach czy reportażach co rusz przekierowywali swoje tematy na alternatywne poziomy w skali makro, mikro, meta. Niecodzienne w przypadku „Bonawentury” jest to, że człowiek znajduje się na festiwalu z definicji podróżniczym, a tu TED-talk, stand-up, gadki motywacyjne, prelegenci mówią o poezji lub poezją. Podczas pierwszego dnia festiwalu Wojtek Knapik zaczepił mnie i stwierdził, że ostatnim tekstem to najdelikatniej rzecz ujmując – odleciałem (nomen omen mocno przyłożył do tego rękę). I to był ten moment, iskra, „click” w mojej głowie. Wędrujemy na tyle, na ile nas stać, a jeżeli nas stać, to my rozdajemy karty w temacie formy, która pociąga treści, powtórzenia, odbicia i ich ciągi dalsze. Kiedyś moje podróżowanie polegało na spacerkach. Trucht. Od jakiegoś już czasu biegam i to zawodowo. Palcami po klawiaturze łączę słowa, które pociągają za sobą zdania – kolejne odcinki na „big wallu” kolejnego tekstu. Gdziekolwiek nie zmierzamy, możemy pozwolić sobie na momenty słabości, na to, żeby odpuścić, ale nie to jest najważniejsze. Każdy, kto w swoim życiu para się czymś twórczym, prędzej czy później zderza się z kryzysami typu: „Czy to ma sens?”, „Coś trzeba zmienić”, „Nie czuję już tego”. Jednak często zapominamy o tym, że w procesie najistotniejsze jest to, że jest się w samym procesie, w przygodzie, nieustannej myśli. By dążyć do wyznaczonego celu w imię możliwie upodlającego reżimu, przemyślanej w najdrobniejszych szczegółach katorgi okupionej über-restrykcyjnym okresem przed. To już samo w sobie doprowadza nas podróżników do etapu największego sensu, bez względu na to, czy stawiamy na samorozwój czy jesteśmy w teamie, czy dopiero myślimy o tych, którzy wrosną w tkankę naszych przyszłych konceptów.

fot. Aneta Wójcik

Oprócz tego, że kształcą i ośmielają, podróże mogą być niezwykle inspirujące, gdyż u źródła każdej przygody zawsze stoi ktoś inny. Osobiście pamiętam swój „kamień” i osobę, która lata temu wrzuciła go do mojego stawu pasji i zainteresowań, a wytworzone w ten sposób fale zaczęły zataczać coraz szersze kręgi, formatując moje wybory, decyzje i przedsięwzięcia życiowe, przynosząc skutek najpiękniejszy z pięknych, gdyż rezonujący na innych. Czuję ogromną wdzięczność organizatorom, że znów mogłem być częścią tego festiwalu. Że po delikatniej przerwie mam możliwość badać swoją wyobraźnią kolejne trasy, wejścia, zejścia i przeprawy. Przesuwać granice, obchodzić oczywistości. By na kanwie kolejnych numerów przed nazwą Festiwal Podróży i Przygody „Bonawentura”, nadawać imiona swoim kolejnym immersyjnym ekspedycjom w głąb siebie, licząc jednocześnie, że przybliżą mnie do celu – jakkolwiek oczywisty i trywialny miałby się koniec końców okazać.

Foto: Aneta Wójcik

Reklama