Jak się częściej szczerzy zęby, to mniej zmarch się robi

Jak się częściej szczerzy zęby, to mniej zmarch się robi

Rozmawiamy z Beatą Rybarską – aktorką, artystką kabaretową.

Chyba nie jest łatwo być kobietą w kabarecie? Mężczyznom wygłupianie się przychodzi łatwiej?

Facetowi wystarczy, że przebierze się za babę, mówi cienkim głosem i już jest śmieszny. Baba przebrana za mężczyznę – niekoniecznie. Myślę, że my kobiety musimy się bardziej napracować, żeby na scenie zrobić jakieś wrażenie. Do tego dobrze by było, żebyśmy były ładne. Proszę mi wierzyć – to jest bardzo trudne, robić głupią minę i wyglądać ładnie. Na dodatek, podobnie zresztą jak w życiu, kobietom pewnych rzeczy robić nie wypada. Faceci mogą być rubaszni, dosadni, wręcz wulgarni, mogą bez skrępowania gaworzyć o seksie, o kłopotach z prostatą – a proszę sobie wyobrazić kobietę mówiącą o prostacie, to nie do pomyślenia

W kabarecie Pod Wyrwigroszem jest Pani jedna w otoczeniu trzech mężczyzn. Męskie poczucie humoru różni się od kobiecego?

Ja z nimi przebywam już tak długo, że nie wiem, czy jeszcze potrafię dostrzec różnicę. Generalnie, faceci uwielbiają się popisywać i chętnie opowiadają dowcipy. Im bardziej świńskie, tym chętniej. Ale nieprawdą jest, żeby kobiety mdlały, gdy coś takiego usłyszą… Mężczyźni śmieją się z siebie i z kobiet. Kobietom nie wolno śmiać się z mężczyzn, bo oni się obrażają…

Musi Pani interweniować w teksty, łagodzić żarty?

Nie muszę. Uważam, że czasem puenta musi „kopnąć”, żeby była śmieszna. Czasami wręcz szkoda, że nie wypada na scenie siarczyście zakląć. Natomiast my z zasady na scenie nie używamy słów powszechnie uważanych za obelżywe. Wystarczy, że inni to robią.

Pani rządzi? Panowie z kabaretu Pani słuchają?

Chciałabym. Ale niestety są w przewadze liczebnej. Do tego jeszcze dochodzi tzw. „sojusz plemników”. Czasem muszę głośno krzyczeć, żeby zechcieli mnie usłyszeć i wtedy nazywają mnie jędzą – zupełnie nie wiem czemu… (śmiech).

Taką jak Wala, żonę żona Mietka ze scenek kabaretowych. Ta Wala to podpatrzona postać?

Sprawa jest prozaiczna. Początkowo graliśmy małżeństwo pochodzące ze stron rodzinnych Łukasza, czyli tzw. górali niskopiennych. Ich interlokutorem był ksiądz. W tym samym mniej więcej czasie nastąpiła kolejna zmiana w TVP, która stwierdziła, że postacią księdza obrażamy stan kapłański. Więc sprytnie zamieniliśmy księdza na popa, a nasze małżeństwo przeniosło się z Beskidu na Podlasie i tak powstali „Kresowiacy”. To był strzał w dziesiątkę. Okazało się, że dzięki łagodności wschodniego zaśpiewu możemy w skeczach przemycić o wiele więcej kontrowersyjnych treści i wyszło na to, że lobby prawosławne jest mniej obraźliwe niż katolickie.

Łukasz Rybarski nie kryje, że sąsiedzi z podlimanowskiej Siekierczyny nieraz dostarczyli mu inspiracji. Dla Pani to sąsiedztwo też jest inspirujące?

Łukasz mieszkał w Siekierczynie od dzieciństwa, więc miał dużo czasu, żeby się napatrzeć i nasłuchać. Mnie wystarczy, że mam „chodoka z Siekiecyny” i nie muszę dodawać, że to strasznie charakterne chłopy. Zatem przez 27 lat staram się jakoś temperować ten charakterek, do tego dochodzą dzieci, plus gary, plus remonty, chyba nie zostaje mi czasu na inspiracje.

Pani pochodzi z Białegostoku, mieszka w Krakowie, ale w Siekierczynie bywa?

Obecnie więcej dni w roku przebywamy w busie i gdzieś tam w Polsce niż w domu w Krakowie. Jednak wszystkie święta i każdy wolny czas staramy się spędzać w Siekierczynie. Przez te całe lata pracowaliśmy, żeby tam stworzyć taki rodzinny dom, wygodny dla gości. I to się sprawdza – życie towarzyskie w Siekierczynie kwitnie.

Lachy i kresowiacy mają wiele wspólnego?

Co do wspólnych cech naszych ziomków, mogę tylko powiedzieć, że wszyscy Polacy mamy wspólne wady i zalety. A podstawową naszą cechą jest narodowe narzekanie. Góralom zawsze pod górkę, kresowiakom zawsze wiatr w oczy, a pyry są skąpe. Zamiast narzekać powinniśmy być dumni, bo narzekanie to w końcu jest dyscyplina, w której byliśmy, jesteśmy i zawsze będziemy mistrzami świata!

Jaka jest na co dzień Beata Rybarska? Roześmiana, dowcipna, czy wręcz przeciwnie – odreagowująca scenę melancholią?

No cóż, może na melancholię będę sobie mogła pozwolić na starość. I to prawdopodobnie będzie wszystko, na co będę mogła sobie pozwolić zważywszy na emeryturę. Teraz nie mam czasu na melancholię. Na co dzień bardzo daleko mi do powagi. Od dawna mam poczucie, że wszystko lepiej się załatwia jak człowiek trochę robi z siebie głupka. Może przez współczucie ludzie chętniej pomagają, a poza tym, jak się częściej szczerzy zęby, to mniej zmarch się robi… (śmiech).

A jak jest gorszy dzień, to mąż Łukasz Panią rozbawia?

Muszę niestety wszystkich rozczarować. Mój mąż na tzw. życie w ogóle nie jest wesołkiem. Zresztą nie ma na to czasu, bo ostatnio został prawdziwym stolarzem i robi prawdziwe stoły. A stolarz nie może się wygłupiać, bo by sobie palce poucinał. Co innego jak przyjdą koledzy, ale wtedy wyłączamy maszyny.

A jakby uciął sobie palec, to Pani jest… lekarzem pierwszego kontaktu, tak się Pani przedstawia. Lekarz pierwszego kontaktu, bo…?

Gdybym nie została aktorką, pewnie byłabym lekarzem. Mam jakieś chore inklinacje, żeby leczyć ludzi. Interesują mnie choroby, różne na nie nowe lekarstwa, nie brzydzę się krwi, niczego… Mam poczucie, że muszę dbać o zdrowie mojego otoczenia. Nie wiem dlaczego. Może to jakiś atawizm, może w poprzednim życiu byłam jakąś szeptuchą, ale dzięki tej przypadłości inni mają nienajgorzej, bo ja mam zawsze pokaźną apteczkę ze sobą i nie musimy chodzić po lekarzach, dzięki czemu kolejki do specjalistów są krótsze, a minister zdrowia szczęśliwszy.

Co z typowo kobiecymi zajęciami? Gotuje Pani, sprząta? Wszystko z uśmiechem na ustach?

Sprzątać nie lubię, ale gotuję, maluję ściany, skręcam meble i mam wrażenie, że ostatnio wszystkie takie prace przechodzą powoli w ręce kobiet, bo faceci są bardzo zajęci, albo nie umieją. A czy z uśmiechem na ustach – raczej z wystawionym jęzorem, bo jak się na czymś skupiam, zawsze wystawiam język (śmiech).

Rozmawiała Jolanta Bugajska

Fot. Z arch. Beaty Rybarskiej

 

Reklama