Bartosz Szarek. Teraz, teraz, teraz. Mamo, mam AIDS

Bartosz Szarek. Teraz, teraz, teraz. Mamo, mam AIDS

Ktoś kiedyś powiedział mi, że najwspanialszym dziełem sztuki jest dzieło w toku, którego wersyjność, czymkolwiek by nie była, wymusza na twórcy przyjęcie metodologii fałszywego proroctwa.

Szarlatańskiego eksperymentu, z którego nie musi wynikać nic i gdzie na starcie nie sposób przewidzieć niczego. I niezależnie od wyniku otrzymany feedback prowadzi do sensów tam, gdzie ich nie ma bądź być nie musi. Wniosków inkrustowanych wiedzą i mitomanią. I jeśli wyjdzie się z założenia, że ​​nie ma dobrej ani złej drogi, właściwej czy niewłaściwej, ale że ona po prostu jest, a kreatywność i wyobraźnia to szaleńczy easy-riding i strzelanie reflektorem w mrok, tym przyjemniej można wszystko. Można znaleźć siłę, by szukać i lepić. Wyplątywać się rano z prześcieradła, otwierać oczy i płodzić. Na później. Na kiedyś. Na nigdy.

Chyba jest mi pisane być takim jednocześnie-pierwszym-i-ostatnim. Pierwszym grudnia. Publicystycznym migrenowcem, któremu zbolała codzienność maluje plan bliższy. Dalszy. Wrażeniowy. Jakby na kacu. Migrena jako proces. Jako męczeńskie ukoronowanie poszukiwań, finalne stadium choroby – bitwy, którą stoczyła twoja dusza ze światem fikcji i jego perfidiami. W migrenie jest świętość. Wejście w inną formę bytu, doświadczaną w pulsujących aurach, smugach, plamach – permanentnej rozkminie. W bólu abstrakcyjnym, rozsadzającym skronie, łamiącym szczękę, kruszącym zęby, powracającym do zapalnego początku, by raz jeszcze zadać cios… I nagle cisza. Jest. Udało się złapać sens – upodlenie, poczucie bezsilności, ale i ulgę. Koniec zdania, tego zdania. Kropkę, tę kropkę. Można chorować dalej i od nowa. Nieuleczalne.

Bartosz Szarek

Więcej felietonów przeczytasz w najnowszym wydaniu DTS – bezpłatnie pod linkiem:

Reklama