Tajemnicze zabójstwo na Syberii, czyli… W pogoni za duchem

Tajemnicze zabójstwo na Syberii, czyli… W pogoni za duchem

[z cyklu najchętniej czytane]

Czyli okoliczności powstania pewnego artykułu w „Dzienniku Polskim”, o których nigdy jeszcze nie pisałem. Jesteście pierwsi, którzy dowiedzą się całej prawdy. No to w drogę!

Od tego się zaczęło.

W niedzielę wielkanocną 2001 r. we wsi Jarcewo w Kraju Krasnojarskim na Syberii znaleziono zwłoki księdza Jana Frąckiewicza pochodzącego z Nowego Sącza. Wiadomość o tym ukazała się dzień później w wieczornych wydaniach dzienników telewizyjnych.

 

Do widzenia, do jutra

Lany poniedziałek, wieczór. Wreszcie chwila spokoju przy kolacji w domu. Można złapać oddech po redakcyjnym dyżurze. Udało się zrobić fotkę na pierwszą stronę jutrzejszego wydania z rannego polewania wodą dziewczyn na Batorego. Kosztowało to trochę gonitwy po ulicach, ale akcja została namierzona i zarejestrowana. Relacja ze śmigusa bez zdjęcia nie ma przecież sensu. A być musi, choćby wody zabrakło w kranach, w Kamienicy i Dunajcu. Policja, straż pożarna, obdzwonione. Święta w regionie bezwypadkowe, tylko jakieś drobne włamanka. Luzik. Dopijam wieczorny płyn, a tu w telewizorze pojawia się pasek niczym iskra elektryczna: Na Syberii został zamordowany polski ksiądz. Pochodził z Nowego Sącza. – Straszne. No to mamy robotę. – Ledwo ta myśl przebiła mi głowę na wylot, a już telefon.

– Już wiesz ? – w głosie Wojtka Molendowicza, ówczesnego szefa sądeckiego oddziału „Dziennika Polskiego”, brzmiała zapowiedź dyspozycji na jutrzejszy dzień. Wyrzucił ją szybko z siebie: – Dziś już za późno. Rozmawiałem z Krakowem. Depeszowcy w głównym wydaniu wtorkowym zamieszczą krótką informację z PAP, a ty od rana niczym innym się nie zajmuj tylko zbieraj informacje o księdzu. Masz na tekst nieograniczoną ilość miejsca. I szykuj się na to, że Kraków będzie chciał osobną wersję na główny grzbiet. No to do jutra.

Jutro, czyli dziś

Wtorek, 17 kwietnia 2001 roku. Grubo przed ósmą rano. Biorę z kiosku paczkę gazet dla redakcji, która mieściła się przy ul. Narutowicza 6 na pierwszym piętrze. Powtarzane dziesiątki razy dłubnięcie kluczem w zamku, odblokowanie alarmu, włączenie czajnika, nasypanie herbaty do kubka i opad na fotel. Spokój.

– Mam na księdza cały dzień. Nie kojarzę człowieka, ale jeden telefon do parafii pewnie wystarczy. Komentarze naszych duchownych jak najbardziej się przydadzą. Potem poszukam krewnych. Spiszę ich relacje. Niewykluczone, że trzeba będzie dzwonić do Ministerstwa Spraw Zagranicznych albo do naszej ambasady w Moskwie. No i do tego zdjęcie zmarłego, jak się uda.

Z tak zbudowaną ścieżką wypełnienia całej strony „Dziennika Nowosądeckiego” oddałem się wypróżnieniu kubka i przeglądowi prasy. Zgodnie z przewidywaniami, o księdzu Frąckiewiczu jedynie kilkuzdaniowe notki agencyjne.

 

No to do roboty

Telefon do najbliższej parafii św. Kazimierza.

– Witam. Czy zamordowany w Rosji w święta ksiądz Frąckiewicz, sądeczanin, był z waszej parafii?

– Jak się nazywa? – odpowiedź pytaniem na pytanie, nie wróży najlepiej. Powtarzam nazwisko i to co wiadomo z lakonicznych wzmianek w mediach. – Nie znam takiego księdza, na pewno nie jest z naszej parafii.

No dobra. Pierwsze śliwki robaczywki. Dzwonię dalej. Do bazyliki, do kościoła kolejowego i jezuitów z parafii Ducha Świętego. Za każdym razem dialog przebiega podobnie. Żaden z księży nie zna ofiary, nie słyszał takiego nazwiska. Ciśnienie lekko mi skacze. Przychodzi Wojtek Molendowicz. – Jak tam – rzuca w drzwiach.

– Na razie nieciekawie. Przedzwoniłem parafie. Nikt żadnego Frąckiewicza nie zna. Trzeba będzie szukać księdza w kurii w Tarnowie. Tam mają rejestr wszystkich duchownych diecezji. Może pracował poza Sączem – dodaję sobie otuchy. Ale telefon do Tarnowa tylko pogłębia mój rosnący niepokój. Słyszeli już o tragedii w Rosji, ale to nie ich ksiądz.

Do pokoju wchodzi Wojtek: – Kraków dopytuje na jakim jesteś etapie. Co już wiadomo.

– Jestem na zerowym etapie. Nic nie wiadomo. Odpowiedz, że szukam śladów człowieka. Spokojnie. Nie ma jeszcze południa. Znajdę go. Jeśli rzeczywiście pochodzi z Nowego Sącza, to go zlokalizuję. A jeśli z tym Sączem to pomyłka? Zadzwonię do MSZ. Chyba już przyszli do roboty – odnoszę wrażenie, że wskazówki ściennego zegara w redakcji zaczynają się kręcić dwa razy szybciej. Przed telefonem do Warszawy, sprawdzam rodziny Frąckiewiczów w Nowym Sączu. Ślepa uliczka. Są dwie, w żadnej nigdy nie było księdza.

Znowu Wojtek w drzwiach. Co on taki, kurcze, nerwowy. – Pytają, kiedy dasz tekst? (…)

– Nie wiem – ucinam krótko. Robi się naprawdę gorąco. Przekleństwo leci przez cały długi redakcyjny korytarz.

Czyj to ksiądz?

Adrenalina i olśnienie. A może to nie był ksiądz katolicki! To teraz łyk kawy. Nie, bzdura, żadna kawa, bo łeb mi pęknie. Słuchawka przy uchu. Na linii Krynica.

– Czy to parafia prawosławna? Zamordowany ksiądz Frąckiewicz pełnił u was posługę?

Nic z tego. Nie słyszeli o nim ani tam, ani u grekokatolików po sąsiedzku. Jeszcze jedna rozmowa w diecezji greckokatolickiej w Przemyślu. Z tych w rodzaju, ktokolwiek słyszał, ktokolwiek wie. Niestety światełko w tunelu gaśnie. W Warszawie w ministerstwie upierają się przy danych, że zamordowany duchowny pochodził z Nowego Sącza. Do Rosji nie ma co dzwonić, bo oni z ambasady mają wieści na bieżąco. I dalej nic nowego.

 

Pani Elżuniu, niech pani ratuje

Jeśli on się tu urodził, to może jest jakiś ślad. Wiek księdza jest znany, a więc gdyby się tak cofnąć do 1924 roku.. W dokumentach kościelnych śladu chrztu Jasia Frąckiewicza nie zlokalizowano. Dyrektorka Wydziału Spraw Obywatelskich w ratuszu Elżbieta Waśko łapie się za głowę.

– Panie Wojtku, to stosy zakurzonych papierów pod sufit. Jak ja panu cokolwiek znajdę

– dociera do mnie łamiący się głos dyrektorki.

– Pani Elżuniu, błagam.

Po tym błaganiu zapadam w otchłań, odrętwienie, nicość. Nie reaguję już na Wojtka, który wykonuje jakieś dziwne ruchy nad moją głową, krzycząc, że naczelny będzie miał nas za nieudaczników i kretynów, niemogących znaleźć jakiegokolwiek śladu po księdzu z Nowego Sącza.

Telefon z ratusza. – Znalazłam. Jest wpis w księdze urodzin. Jest Jan Frąckiewicz, są jego rodzice!

Mam, go, mam. A więc to nie widmo, zjawa, mgła. Istniał. Urodził się tu. W Sączu. Fajnie. Tylko artykułu nie ma. Trudno, żeby tekst planowany na całą stronę w gazecie, składał się z jednego zdania, którego treść znana jest zresztą od dwóch dni. Powoli gaśnie dzień. Robi się ciemno, czarno. W głowie też. Nastroje katastroficzne między morderstwem a samobójstwem. – Zadzwoń do Krakowa i powiedz, że tekstu nie będzie. Po prostu. Że jestem do dupy.

Molendowicz nie reaguje ani słowem. Słyszę dzwonek telefonu u siebie na biurku. Na pewno naczelny.

– Proszę przyjść, coś panu pokażę – to nikt z Krakowa. Słyszę głos księdza prałata Waldemara Durdy z fary.

– Słucham księdza – padam bez tchu na fotel w jego gabinecie. Z księgi metrykalnej kapłan wyciąga list.. W 1986 roku na ręce nieżyjącego już prałata z fary Stanisława Lisowskiego przychodzi z Libanu (!) odręczne powiadomienie napisane przez Jana Leona Frąckiewicza o przejściu na grekokatolicyzm. Ten dokument jest świadectwem niezwykłych losów księdza Frąckiewicza.

Wypadam z plebanii. Dlaczego tak późno się o tym dowiaduję. Dlaczego! Ale jest okey.

– Będzie artykuł. Dzwoń, że siadam do pisania. Zdążę do północy – słychać mnie pewnie na ulicy.

Zanim dopadła go śmierć

Nowy Sącz opuścił w okresie międzywojennym. Zanim został księdzem, ożenił się dwukrotnie. Mieszkał najpierw we Wrocławiu, a później w podwarszawskim Pruszkowie. Jan Frąckiewicz człowiek jeszcze wciąż świecki, a jednocześnie starannie wykształcony, po studiach ekonomicznych, wyjeżdża na Bliski Wschód. Mając 62 lata przechodzi na grekokatolicyzm i wstępuje do seminarium duchownego. Jako duchowny obrządku wschodniego bywa często w Pruszkowie. Posiada unikalną zgodę z Rzymu na odprawianie mszy w miejscowym kościele katolickim pod wezwaniem św. Kazimierza. Na Syberii prowadzi pracę misyjną i charytatywną. Ginie w Jarcewie w wyniku napadu rabunkowego. Morduje go podopieczny, któremu ksiądz o sercu Janusza Korczaka pomagał przez lata.

Autor: Wojciech Chmura

 

Czytaj również: Największe wyzwanie w pracy z ludźmi.

WYBORY 2024

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama