SCENA SŁOWIK: Mike Parker & Nat Osborn [RELACJA]

SCENA SŁOWIK: Mike Parker & Nat Osborn [RELACJA]

Jestem nudny. Lubię chodzić do pracy, zrobić kilka basenów – posiedzieć w saunie. Spotkania towarzyskie mnie męczą. Nie cierpię podróżować. Mam kilka miejsc, do których lubię wpaść; gdzie mogę się rozsiąść, posłuchać dobrej muzyki, zostawić po sobie puste talerze. Gdzie mogę nie rozumieć osoby obok mnie, a mimo to wypić z nią piwo. Gdzie mogę iść spacerkiem przez świat, który już dawno temu ścignął mnie o horyzont.

Może dzieje się tak zawsze, kiedy staram się, by nic nie przychodziło mi łatwo, by nie wypalać się z nowych pomysłów i opierać na tym, co sprawdzone. By moja praca drgała, rezonowała na innych i zawsze towarzyszyło jej twórcze ryzyko, że to się wytnie. Wczorajszego wieczoru nic do wycięcia się nie nadawało, stąd i ja żyłem pełnią życia; prześwietlałem jak rentgen, przekładając każdy zakamarek ich myśli na swój język – jakkolwiek ułomny i niedoskonały może się wydawać w zderzeniu z twórczością, która co rusz szeptała mi przez ramię, że dobrze jest kochać, że dobrze jest być kochanym. Co w takiej sytuacji jeszcze pozostaje? Mnie pozostało jedynie zamknąć oczy, słuchać jak ich muzyka oddycha i modlić się jedynie o to, by noc nie skończyła się zbyt prędko – by odwlec do granic możliwości to, że za chwilę niczego nie będzie.

Mike Parker & Nat Osborn

Bez nich nie byłoby koncertu. Bez koncertu nie byłoby relacji. Bez relacji nie byłoby mnie. I znowu nie wypada mi nie być wdzięcznym Julii, że jest i karmi mnie, a ja rosnę. Sobotniego wieczoru dostałem ten rodzaj objazdowego uniwersytetu, którego szukam zawsze tam, gdzie nie spojrzę, a znajduję zazwyczaj tu – niezmiennie w „Spóźnionym Słowiku” – w miejscu dla mnie szczególnym, gdzie z jednej strony mogę posłuchać nowych, z drugiej – doświadczyć  gigantów jazzu, takich jak Mike Parker i Nat Osborn, spełniając tym samych swoje odwieczne marzenia.

Miałem zdecydowanie więcej szczęście niż wszyscy nieobecni. Sobotni gig nie był jakąś tam muzyką jakiegoś tam zespołu. To było przejście przez ściany pewnego konstruktu, w którym wszelkie możliwe instalacje, układy i komponenty wyprowadzono na zewnątrz, a drzwi i okna zamurowano i skierowano do środka, nazwijmy to centrum, do którego nie ma skądinąd dojścia. Ale osiedle nie jest puste, jesteśmy tam my wszyscy – zainteresowani i rozemocjonowani, którzy znaleźli się tu nieprzypadkowo. Którzy próbują najskuteczniej w świecie zainspirować się nawzajem; dokopać się w życiu kolejnego dna, podrasować symbolikę, której być może nie ma – której być nie musi. Ale nieważne. Ważne, że jesteśmy i bawimy się w berka kolektywnej wyobraźni.

Hulajdusza, gonisz!

Foto: Bartosz Szarek

Reklama