SCENA ATELIER: Gabi & The Freedom Birds + Szumy [RELACJA]

SCENA ATELIER: Gabi & The Freedom Birds + Szumy [RELACJA]

Końcówka 2019 roku. Scena „Atelier” Jazz Clubu. Trzeci dzień 1. edycji Sącz Jazz Festival. Support Natalii Kwiatkowskiej z Cheap Tobacco przed pomniejszonym do rozmiarów tria Parker’s Meta 4TET. Piątkowego wieczoru dotarło do mnie, że co jak co, ale raz na cztery lata, to jednak skandal i należy ten żenująco niski poziom mojego uczestnictwa w klubowych wydarzeniach odczarować. Robert Opoka, któremu jeszcze przed koncertem przyznałem się do tego wstydliwego faktu z mojego życia, popatrzył na mnie z niedowierzaniem i politowaniem zarazem, a może to jedynie dim-light miejsca i czasu, który zakrzywił jego rysy twarzy, choć wydaje mi się, że to pierwsze. Ale do rzeczy…

Festiwale są świętami zrzeszającymi słuchaczy co roku, jednak na co dzień dostęp do tej muzyki umożliwiają kluby. Wspomniałem już z początku o najważniejszym dla jazzu i nie tylko jazzu, ale głównie jazzu i z jazzem w nazwie – kierowanym przez Henryka Janusza klubie „Atelier”, swoistej enklawie na mapie Nowego Sącz, którą każde szanujące się miasto powinno mieć i hołubić. Ośrodek bohemy artystycznej, mekka (nie)ortodoksyjnego jazzu, wyrafinowanego bluesa, rocka, ale także i tych bardziej i tych mniej mainstreamowych dźwięków, które można wpisać niemal w każdy istniejący żanr, ale które musi łączyć jedno – jakość. Nie jest to miejsce dla „przeźroczystych”. Każdy band, któremu udało się tam wbić, może czytać to jako nobilitację czy też soczysty kopniak do dalszego rozwoju.

Gabi | fot. Paweł Ferenc

W niemal dziesięcioletniej historii klubu, jego scenę nawiedzały przeróżne grupy, o różnym podniebieniu formalnym i gatunkowym, doświadczeniu, dokonaniach i metryce, ale zawsze były to zespoły jakieś. Piątkowy line-up w żadnym razie nie odstawał w tym temacie. Pierwsi pojawili się alternatywni w najlepszego tego słowa znaczeniu Gabi & The Freedom Birds w składzie: Gabi Salamon (wokal, pianino, ukulele), Marek Czechowski (gitara basowa), Grzegorz Kurowski (gitara elektryczna) i Andrzej Salamon (perkusja), czyli pięknego rodzaju symbol muzycznej tożsamości pokoleniowej. Uderzające w tym wszystkim było już samo zaprezentowanie się on stage. Pierwsi pojawili się instrumentaliści. Ostatnia – Gabi. W pewnym momencie koncertu TFB opuścili scenę, by pod koniec setu pojawić się znowu – u boku artystki. Z kolei wywołani do bisów oddelegowali tam… Gabi, która w pojedynkę zaprezentowała dedykowaną pierwszej rocznicy wybuchu wojny na Ukrainie kompozycję „Black suits”. Następne poleciały powtórzone „Culprit” i „Sweet afterlife” domykające pierwszą odsłonę muzycznych wrażeń. Już wspólnie – przed zespołem.

Pierwszy koncert miał charakter wystąpienia pokoleniowego (zresztą drugi również), w którym obie fale – te instrumentalne i instrumentalno-wokalne, przenikały się wzajemnie, spotykały w pół drogi na rodzaju sformalizowanego uprzednio jam sessions. Uruchomiony z tyłu mojej głowy „klik” – delikatny, jakby efemeryczny, niedostrzegalny, pozbawiony dosłowności, co rusz odciągał moją uwagę od scenicznego „dziania się”. Chwilowe rozstania i powroty z okazjonalnymi wrzutami młodziutkiej frontmanki na głębokie wody, to meta-sytuacje, które raz za razem wpadały mi w oko, a na które można było patrzeć z niekrytą zazdrością – ale zdrową, inspirującą w moim zdrowo- chororozsądkowym oglądzie świata. Z zaawansowanych wyliczeń wynika, że poziom wsparcia ze strony zespołu wyniósł tego wieczoru 92 procent. Na 13 wygranych autorskich utworów Gabi, przypadł jeden z repertuaru TFB („Szary człowiek”). To całkiem niemało. Nie trzeba być Sherlockiem, olśniewać przenikliwością umysłu i lotnością IQ 90210, by wydedukować, że grupa pokłada w dziewczynie dużo wiary, a ona nie pozostaje dłużna – robi wszystko, co trzeba, by zrewanżować się pracą i zaangażowaniem.

Gabi | fot. Paweł Ferenc

Z trzech oficjalnych był to mój drugi koncert formacji (ostatni relacjonowaliśmy TUTAJ), ale tak jak podczas ubiegłorocznego występu na scenie Emaus, tak i tu doskonale uruchamiał wyobraźnię, skłaniając do odpływów w najodleglejsze ostępy indywidualnych przemyśleń. Jeżeli postrzegać samo wejście do „Atelier” Jazz Clubu jako rodzaj snu – po części świadomego, gdyż sterowanego własnymi poczynaniami i osobami mniej lub bardziej mi znanymi, których tam zastałem, po części na jawie, a wszystko, co zmaterializowało się na tamże jako rodzaj snu we śnie – było to dla mnie podwójnie przykre, kiedy po zakończonych setach i zamknięciu za sobą drzwi przyszło mi się z nich wybudzać.

„A second too late”, „Uneasy beliefs”, „Culprit”, „Crooked mirrors”, „By the midnight”, „All of my sisters”, „Future call”, „Sweet afterlife” i „Nicotine”, z każdym kolejnym koncertem Gabi odsłania przed swoimi słuchaczami kolejne karty swojego repertuaru. Setlistę z poprzedniego gigu skomplementowała nowościami – wydanym końcem października kawałkiem „Collide” (pisaliśmy TUTAJ) oraz premierowym „Morals of stories”. W przekazywaniu swoich prawd dziewczyna posługuje się zarówno stonowaną melodyjnością, jak i surowym hałasem, katalizatorem jej osobistych przemian i bodźcem do poszukiwania własnego przekazu – zarówno w tej współczesnej jak i minionej alternatywie. W mroczno-tajemniczej stylistyce Gabi raz po raz poruszała niełatwe tematy odwołujące się do ciemnej strony ludzkiej natury, toczących ją nowotworów i depresji – wojny i śmierci. Wokalny lead otulała aureola totalnej zmysłowości, obietnica uczestnictwa w schyłkowym spleenie, w kulturze zmontowanej z cytatów, parafraz, półprawd, paranoi, nerwic i rockowego whatever. Konceptualna sceniczna anty-osobowość przepojona smutkiem, ogarnięta melancholią, a jednocześnie wyrafinowana pod względem umysłowym i estetycznym. Korzysta przy tym ze sprawdzonych środków – typowego dla shoegaze’u introwertyzmu, post-punkowej temperamentności i krautrockowego transu. Szanuję, gratuluję i trzymam kciuki za ciąg dalszy.

Gabi & The Freedom Birds | fot. Paweł Ferenc

Oczywiście wszystkim bez wyjątku mocno gratuluję i trzymam kciuki za ciąg dalszy, gdyż Gabi & The Freedom Birds nie był jedynym zespołem, który na deskach „Atelier” Jazz Clubu wystąpił. Jedyne, co wiedziałem przed piątkowym gigiem na temat grupy Szumy to to, że jest to trio w składzie: Adrian Burnagiel (gitara, wokal) i Przemysław Michalik (gitara basowa), że debiutują, no i że mają Salamona na perce. Po instrumentalnym intro, o którym nie można było powiedzieć jeszcze nic konkretnego, weszło w sumie siedem kawałków: „Retro”, „Odgłosy nocy”, „Elektryczny”, „Nostalgiczny”, „Ulotne”, „Kwadratowy” i „Malinowy”, czyli jak skwitował wokalista i gitarzysta (jak również autor wszystkich tekstów), cały ich obecny repertuar, który zamknął się w trzydziestominutowym secie. Jeśli doliczyć do części głównej encore i powtórkę numerów „Elektryczny”, „Odgłosy nocy” i „Retro”, to ich gig trącił metrażem przeciętnej jednostki lekcyjnej. A że lekcje bywają różne, kwadratowe i podłużne, tę w wydaniu Szumów wypełniły: brud gitar, nieskrepowana energia, niemała dawka jajcarstwa oraz to, że w tym, co robią są prawdziwi i szczerzy do bólu.

Wspomniane intro i rozpoczynające całość „Retro” z początku nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia, ale im dalej w „Odgłosy nocy”, „Malinowy” czy my personal fave, nakręcający się pop-rockową rytmiką, zwolnieniami, bujająco-lewitującym refrenem kawałek „Elektryczny”, tym robiło się ciekawiej. Ten ostatni to numer podstępnie wślizgujący się pod nogę, mający jak najbardziej singlowy potencjał i zadatki na radiowy hit. Bajka. „Odgłosy nocy”, „Kwadratowy i „Malinowy” natomiast to pozycje jak najbardziej jakieś – zaciągające do tańca, napędzające do walki, zdecydowanie wyróżniające się na tle pozostałych swoim odklejonym, kpiarskim klimatem, oryginalnym, niepozbawionym jednak myśli i alternatywnego vibe’u.

Adrian Burnagiel (Szumy) | fot. Hejan (Henryk Janusz)

Bez względu na to, czy do naszych uszu docierały bardziej gitarowe, taneczne czy te pościelowe tematy, charakterystyczny był autorski koncept – po części luzacki, po części rockowy, po części rozrywkowy, złożony z lumpeksowych prefabrykatów, którego jednak nie powinno się brać zanadto serio. Będące zarówno formą ucieczki jak i afirmacji życia i muzyki Szumy dali wyrywny, zgrywny, nostalgiczny gig, a wszystko to w symbiozie oraz wzajemnym kumpelstwie. Ja to kupuję. Zaciekawili mnie i zaostrzyli apetyt na więcej. Obserwujemy dalej i kibicujemy.

Foto: Paweł Ferenc i Tom Hejan (Henryk Janusz)

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama