Reporter – świadek historii sportu

Reporter – świadek historii sportu

Rozmowa z Krzysztofem Kawą – szefem działu sportowego „Dziennika Polskiego” i „Gazety Krakowskiej”, tegorocznym laureatem „Złotej Gruszki” – nagrody Małopolskiego Oddziału Stowarzyszenia Dziennikarzy RP w Krakowie przyznawanej za szczególne osiągnięcia dziennikarskie.

– Przed blisko trzydziestu laty, kiedy jechałeś na swoje pierwsze igrzyska do Lillehammer, ktoś powiedział zdanie, które okazało się prorocze: „Nieźle tych imprez zaliczysz, skoro tak wcześnie zaczynasz”. Kiedy czytam Twoje zawodowe CV, odnoszę wrażenie, że od tamtego momentu byłeś na wszystkich najważniejszych wydarzeniach sportowych na świecie.

– To ja dodam, że tamto zdanie wypowiedział redaktor Krzysztof Miklas z Telewizji Polskiej i dziś mogę mu podziękować za tę życzliwą przepowiednię. Decyzja o wysłaniu mnie do Lillehammer zapadła w ostatniej chwili, pod koniec 1993 roku, bo w redakcji „Tempa” przegapiono proces składania wniosków o akredytacje. Zbieg okoliczności sprawił, że telewizja publiczna otrzymała ich dwanaście, a potrzebowała o jedną mniej, więc ta „zbędna” trafiła właśnie do mnie. To dlatego byłem niejako przypisany do ekipy „Telewizorów”, jak się wówczas potocznie nazywało dziennikarzy tej stacji. Dzięki temu przysługiwał mi lepszy dostęp do sportowców i kuluarów. Nigdy później już się tak komfortowa sytuacja nie powtórzyła. Tak więc na moich pierwszych igrzyskach paradowałem z akredytacją TVP, choć oczywiście relacje pisałem dla „Tempa”.

– Wielu kibiców może Ci pozazdrościć, że byłeś świadkiem największych sportowych wydarzeń. Wiemy jednak, że dziennikarska obsługa wielkich imprez – igrzysk czy mundiali, to przede wszystkim ciężka praca, często na pełny zegar.

– Z reguły dosłownie na pełny zegar. Najlepiej ilustrują to moje pierwsze letnie igrzyska w Sydney, gdzie faktycznie pracowałem dwadzieścia godzin na dobę, więc łatwo policzyć, ile mi zostawało czasu na sen. Byłem młody, spragniony wielkiego sportu, chciałem zobaczyć jak najwięcej. Obserwowałem więc od samego rana wszystkie możliwe konkurencje, jeżdżąc jak szalony z miejsca na miejsce, a pisanie zostawiając sobie na wieczór. Internetowych relacji jeszcze nie było, więc czas mnie nie gonił. Komfort, choć może jednocześnie problem, polegał na tym, że siadałem do pisania po godzinie 20. miejscowego czasu i pracowałem do 3. nad ranem. Różnica czasu wynosiła osiem godzin, w Krakowie było dopiero popołudnie, więc w redakcji „Dziennika Polskiego” spokojnie czekali na moje materiały. W Sydney zobaczyłem na żywo najwięcej finałów ze wszystkich wielkich imprez, jakie obsługiwałem, ale okupiłem to gigantycznym zmęczeniem. Przez dwa tygodnie kładłem się spać na 3-4 godziny, kiedy już świtało. Chyba nigdy później już tak dużo nie napisałem w tak krótkim czasie. Różnica czasu sprzyjała mi również podczas mundialu w Korei Południowej i Japonii, ale ze względów logistycznych mogłem obejrzeć tylko jeden mecz dziennie, więc to była nieporównywalna praca.

– Nie chcesz jednak powiedzieć, że obsługa igrzysk to wyłącznie harówka na granicy wyczerpania…

– Absolutnie nie! Mam w pamięci również bardzo „luzackie” momenty, jak ten, gdy z okazji moich 44. urodzin urządzono ceremonię otwarcia igrzysk w Londynie. Dzięki temu mogę powiedzieć, że na moje urodzinowe party wieczorem 27 lipca 2012 roku przylecieli śmigłowcem królowa Elżbieta II i James Bond. I nawet jeśli w tej chwili żartuję, to na zawsze będę miał przed oczami kilkugodzinne widowisko na Stadionie Olimpijskim, które wyreżyserował słynny Danny Boyle, a ja chłonąłem je całym sobą. Niektórzy komentatorzy dopatrywali się w tym pamiętnym przedstawieniu metafory końca świata takiego, jakie znamy, i po pandemii uznali je za wizjonerskie. Takich niezwykłych momentów było zresztą przez te lata bardzo wiele.

– Na kolejnych wielkich imprezach również chciałeś być wszędzie gdzie to tylko możliwe, by obejrzeć jak największą liczbę zawodów, czy raczej jak koneser wybierałeś jedynie najsmaczniejsze kąski?

– Klucz doboru jest tutaj bardzo prosty. Polskiemu dziennikarzowi priorytety dyktuje kalendarz startów rodaków. Na ich zawodach musisz być  i z nimi po występie rozmawiać. W Sydney spośród czternastu medali zdobytych przez naszych zawodników, nie byłem w stanie „zaliczyć” może dwóch, a wynikało to wyłącznie z ograniczeń logistycznych. Codzienna nawigacja i wybór kolejnych miejsc, w których powinienem się znaleźć, wynika często z dziennikarskiej intuicji i orientacji, czego się można spodziewać po naszych reprezentantach. Ale oczywiście sport lubi niespodzianki i wszystkiego nie można przewidzieć. Dam tu przykład z zimowych igrzysk w Turynie. Tomek Sikora pojechał tam jako mistrz i wicemistrz świata w biathlonie, ale kolejne olimpijskie starty nie przynosiły mu żadnych sukcesów. Wielu dziennikarzy to zniechęciło i nie wybrali się ostatniego dnia igrzysk na bieg masowy. A Tomek Sikora właśnie tego dnia niezwykle się zmobilizował i zdobył srebrny medal. Miałem szczęście być wcześniej na trasie i rozmawiać z nim zaraz po biegu. Wśród polskich dziennikarzy wybuchła wówczas panika, bo przegapili ważny medal olimpijski i teraz to oni na wyścigi starali się dotrzeć na miejsce zawodów.

– Wspomniana intuicja dziennikarska?

– Myślę, że w tym zawodzie trzeba mieć również szczęście, by znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie. Tak było również przy innej okazji w Turynie. W biegu na 10 km stylem klasycznym Justyna Kowalczyk zemdlała na trasie i miała już nie startować na tych igrzyskach. Ostatecznie kierownik polskiej ekipy medycznej dopuści ją do występu na 30 km techniką dowolną i nieoczekiwanie zdobyła tam medal – historyczny, jako pierwsza Polka w biegach narciarskich. Jakimś cudem zdobyłem wejściówkę do specjalnej strefy na głównym placu Turynu, gdzie odbywały się ceremonie dekoracji medalistów. Byłem jedynym dziennikarzem w pomieszczeniu na zapleczu sceny, na której dekorowano sportowców, do czego zresztą nie mogłem się przyznać, bo gdybym ujawnił swoją profesję, zostałbym szybko wyproszony. Dzięki temu zabiegowi mogłem pogawędzić sobie z Justyną i jej trenerem Aleksandrem Wierietielnym, ale przede wszystkim byłem świadkiem niezwykłego wydarzenia. W tym kontenerze na zapleczu sceny po dekoracji pojawił się Piotr Nurowski, ówczesny prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, który robił wszystko, dosłownie błagał Justynę, by wracała do kraju samolotem z oficjelami, którzy chcieli zgotować jej specjalne powitanie w Warszawie z udziałem przedstawicieli rządu. Mówiąc wprost, chcieli się ogrzać w blasku jej pierwszego medalu olimpijskiego. Ale 23-letnia Justyna pokazała wtedy swój niezwykły charakter i powiedziała, że jej takie ceremonie absolutnie nie interesują. To namawianie trwało kilkadziesiąt minut, ale ona za żadne skarby świata nie dawała się przekonać, oznajmiając, że zgodnie z planem wraca do Kasiny Wielkiej.

– Czy są takie dyscypliny sportowe, których nie lubisz opisywać? Wyobraźmy sobie, że musisz zrobić relację z zawodów bobslejowych, w których każdy przejazd wygląda dla postronnego obserwatora identycznie. Nuda?

– Robiłem takie relacje i uważam, że jest z tego większa frajda niż z opisywania bardzo popularnych dyscyplin, na których człowiek zjadł zęby i musi się nieźle nagimnastykować, jak je po raz setny w sposób oryginalny opisać. Owszem, relacjonowałem bobsleje, a w Sydney na przykład wybrałem się na baseball, którego nigdy wcześniej na żywo nie widziałem. W takich sytuacjach dla dziennikarza wszystko jest nowe i ciekawe, dzięki czemu może powstać nietypowa opowieść. Paradoksalnie właśnie rywalizacja bobsleistów jest bardzo wdzięcznym tematem, bo zawodnicy chętnie współpracują z dziennikarzem. W przeciwieństwie np. do piłkarzy, którzy tak często występują w mediach, że przez to stają się zmanierowani i dla nich wywiady stają się męczącym obowiązkiem. Tymczasem bobsleista czy saneczkarz chętnie poświęci czas na rozmowę, bo ma świadomość, że być może właśnie na igrzyskach powstanie jedyny większy materiał na jego temat.

– Igrzyska zimowe czy letnie?

– Z biegiem lat zdecydowanie letnie, z powodów czysto praktycznych. Wystawanie pod skocznią przez kilka godzin przy dwudziestostopniowym mrozie nie należy do najprzyjemniejszych zajęć. Jak człowiek jest młody, to mu nic nie przeszkadza. Dlatego dobrze wspominam mróz z Lillehammer, ale w Turynie było znacznie gorzej, a teraz to już sobie nawet tego wolę nie wyobrażać. Z kolei letnie igrzyska są gigantyczną imprezą, zdecydowanie trudniejszą do logistycznego ogarnięcia i obsługi. Jeśli zdecydujesz się być w jednym miejscu, w innym może ci umknąć coś ciekawego. Pamiętam, jak relacjonowałem sukces Renaty Mauer w Sydney, rozmawiając z nią o smaku olimpijskiego złota. Cztery lata później w Atenach również wstałem bardzo wcześnie, by zdążyć na jej zawody. I także z nią porozmawiałem, tyle że już w zupełnie innych okolicznościach – gdy siedzieliśmy na trybunach, wspólnie oglądając finałowe strzelanie, do którego pani Renata się nie zakwalifikowała. Ten przykład dobrze ilustruje, jaki jest sport i że nigdy nie można obstawić stuprocentowego faworyta do medalu.

– Ale do oglądania w akcji wielkich gwiazd miałeś autentyczne szczęście.

– Chyba tak mogę powiedzieć. Zaczęło się właśnie w Lillehammer, gdzie po dziesięciu latach na skocznię wrócił Jens Weissflog i tam przeszedł do historii jako jedyny skoczek narciarski, który został mistrzem olimpijskim w dwóch stylach – klasycznym i „V”. Z kolei w Sydney oglądałem bieg po złoty medal na 400 metrów legendarnego Michaela Johnsona i jego rozstanie z bieżnią. Kilka dni wcześniej byłem na basenie, gdzie po kolejne złota sięgał australijski pływak Ian Thorpe, a w Atenach śledziłem z wypiekami na twarzy wyczyny Amerykanina Michaela Phelpsa. Właśnie w pływaniu i lekkiej atletyce jest największa szansa zostać multimedalistą. Z tych wielkich momentów szczególnie zapadło mi w pamięć szaleństwo mediów w strefie mieszanej na Stadionie Olimpijskim w Londynie , kiedy to kilkuset dziennikarzy czekało na Usaina Bolta, najszybszego człowieka na świecie, który był wówczas u szczytu sławy. Było takie zamieszanie, że nie było szans zadać mu pytania. Przypomnę, że kosmiczny rekord świata Jamajczyka na 100 metrów z mistrzostw świata w Berlinie – 9,58 sekundy do dzisiaj nie został pobity.

– Opowiadasz to wszystko z głowy, czy masz ściągę z notatkami?

– Nigdy nie byłem ekspertem od lekkiej atletyki i nie sypałem wynikami jak z rękawa, ale są takie wydarzenia, które na zawsze zachowały się w mojej pamięci. Przygotowując się do igrzysk, musiałem dowiedzieć się i zapamiętać bardzo wiele. Nie możesz w swoich relacjach opowiadać ludziom o rzeczach, o których nie masz podstawowej wiedzy. A kończąc wątek gwiazd – ogromne wrażenie wywarła na mnie scena, gdy w 1996 roku Muhammad Ali, drżącą już od choroby Parkinsona ręką, zapalał znicz olimpijski w Atlancie. Ten szalenie wzruszający moment obserwowałem w telewizji, ale cztery lata później został on zaproszony jako gość honorowy do Australii. Pojechałem na spotkanie z Alim na położony kilkadziesiąt kilometrów pod Sydney tor wyścigów konnych. Kiedy szedł w naszym kierunku powolnym krokiem – schorowany, ale pogodnie uśmiechający się – biła od niego ogromna charyzma. To było dla mnie wielkie przeżycie, widać było, że ten człowiek czuje się spełniony i jest zdecydowanie kimś więcej niż tylko pięściarzem. Z trybun obserwowałem go jeszcze w Londynie, kiedy podczas ceremonii otwarcia niósł flagę olimpijską. Czułem, że w tych momentach obcowałem z legendą.

– Twoim zdaniem sport lepiej oglądać na żywo czy w telewizji? Pewnie wszyscy zawołają, że najlepiej na żywo, ale wielu kibiców, czekając np. na przejazd wyścigu kolarskiego jest potem rozczarowanych, że trwało to ledwie kilka sekund. Inni żałują, że na stadionie piłkarskim nie mogą zobaczyć powtórki jakiejś akcji i chyba woleliby oglądać mecz w telewizji.

– Obydwa sposoby oglądania sportu mają swoje wady i zalety. Piłka nożna zdecydowanie jest najpiękniejsza na żywo. To wspaniały spektakl, podczas którego kibic jest w środku wydarzeń. Stadion żyje, pulsują emocje, na wyciągnięcie ręki mamy euforię jednych i smutek innych. Zdecydowanie gorzej na żywo niż w telewizji ogląda się np. narciarstwo alpejskie, gdzie wyczekuje się na dole na zawodnika, który pojawia się u góry jako mały punkcik i widzimy jego przejazd tylko przez kilka chwil. Ale tam pod stokiem trzeba być, jeśli chce się z tym zawodnikiem porozmawiać. No więc jako dziennikarz zawsze wybieram wersję na żywo, bo to daje mi dostęp do sportowców, sztabów, fanów, dzięki czemu mogę stworzyć oryginalny materiał. Jako kibic czasami wolę jednak śledzić rywalizację w telewizji.

– Na jaką dyscyplinę wybrałbyś się najchętniej podczas rozpoczynających się niebawem Igrzysk Europejskich?

– Na piłkę nożną plażową. Nasza męska drużyna zagra tam z Hiszpanią i Portugalią, dwoma najsilniejszymi ekipami w tej dyscyplinie poprzednich Igrzysk Europejskich w Mińsku. Same marki są już magnesem. Gdy w ubiegłym roku obserwowałem rozgrywki piłki plażowej nad Bałtykiem, byłem pod wrażeniem techniki zawodników, przewrotek wykonywanych przez nich na piasku. Ależ oni panują nad piłką, a przecież grają boso. Moją uwagę przyciąga również szermierka w Tauron Arenie, której jedną z gwiazd będzie Renata Knapik-Miazga. Bardzo interesująca powinna być też lekka atletyka rozgrywana w randze Drużynowych Mistrzostw Europy na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Co warte podkreślenia, Polska, jako gospodarz Igrzysk Europejskich, dostała dodatkową pulę miejsc dla swoich zawodników. Warto to wykorzystać, bo ta impreza w wielu dyscyplinach jest okazją do wywalczenia kwalifikacji na przyszłoroczne igrzyska w Paryżu, a zwykle olimpijska ścieżka eliminacyjna jest bardzo trudna. Ze sportowego punktu widzenia to szansa nie do przecenienia.

Rozmawiał Wojciech Molendowicz

Krzysztof Kawa relacjonował zimowe igrzyska w Lillehammer (1994) i Turynie (2006), igrzyska letnie w Sydney (2000), Atenach (2004) i Londynie (2012), piłkarskie mundiale w Korei Płd./Japonii (2002), Niemczech (2006), RPA (2010) i Brazylii (2010), turnieje Euro w Polsce/Ukrainie (2012) oraz we Francji (2016). Opisywał walkę Andrzeja Gołoty o pas mistrza świata w Atlantic City, MŚ w lekkiej atletyce w Paryżu, w narciarstwie klasycznym w Predazzo i w pływaniu w Melbourne; piłkarskie MŚ do lat 20 w Kanadzie (wygraliśmy z Brazylią) i finał Copa Libertadores River Plate – Boca Juniors. Wśród wyjątkowych postaci sportu, z którymi miał okazję porozmawiać, są Zlatan Ibrahimović (u progu kariery w Ajaksie), wieloletni szef FIFA Sepp Blatter (na kolacji w Zurychu), Miroslav Klose (tuż po 7:1 z Brazylią w Belo Horizonte), a w Melbourne był świadkiem debiutu Lewisa Hamiltona w Formule 1.

  Specjalny numer DTS poświęcony III Igrzyskom Europejskim znajdziesz pod linkiem (bezpłatna wersja online):

Reklama