GRAM W DOBREJ DRUŻYNIE

GRAM W DOBREJ DRUŻYNIE

Mentalnie jestem zbliżony do ministra Andrzeja Adamczyka – mówi w rozmowie z „Dobrym Tygodnikiem Sądeckim” Witold Kozłowski, kandydat Prawa i Sprawiedliwości do Sejmiku Województwa Małopolskiego

– W czerwcu podjął Pan decyzję, że nie będzie radnym Sejmiku Województwa Małopolskiego. Zrezygnował z tej funkcji na rzecz stanowiska prezesa Zarządu Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska. Teraz Pana nazwisko jest na listach PiS do Sejmiku. Zmienił Pan zdanie?

– W czerwcu było wiadomo, że rząd będzie realizował potężny program priorytetowy „Czyste Powietrze” i w związku z tym, nie tylko w naszym województwie, szukano osób, które podejmą się tego wyzwania. Program jest skierowany bowiem do osób fizycznych na terenie całego kraju i ma potężny budżet – w skali 10 lat to blisko 103 miliardy złotych. Mieszkańcy mogą aplikować o kwoty od 7 do aż 53 tysięcy złotych. To naprawdę duże przedsięwzięcie. Widać, musiałem być przekonujący, jeśli chodzi o moją wiedzę i doświadczenie, że złożono mi propozycję pokierowania tym zadaniem. Wówczas uznałem, że skoro kadencja Sejmiku się kończy, mogę bez większego uszczerbku dla klubu PiS, którego byłem przewodniczącym, podjąć się przygotowania Wojewódzkiego Funduszu do realizacji tego programu. Na pytanie dlaczego znów kandyduję, kiedyś już „Dobremu Tygodnikowi Sądeckiemu” odpowiedziałem: „Bo mam takie prawo”. I podtrzymuję to. Z samorządem byłem związany od kilkudziesięciu lat, od 20 lat w sposób bezpośredni. Trudno mi sobie wyobrazić, że nie biorę udziału w tych wyborach.

– Jeśli zdobędzie Pan mandat, będzie musiał znów dokonać wyboru – Sejmik czy Fundusz?

– Startuję z czwartego miejsca, a to nie jest łatwa pozycja, aby zdobyć mandat. Na tym etapie nie zastanawiam się nad tym, jakie będą dalsze decyzje. Wiem, że muszę ciężko pracować, żeby uzyskać jak najlepszy wynik. Od tego, jaki będzie wynik, będzie zależał dalszy przebieg mojej kariery zawodowej. Ale proszę się nie martwić, wszystkie czynności, które podjąłem, by przygotować wdrażanie programu Czyste Powietrze, w sposób bezkolizyjny ułatwią ewentualnemu mojemu następcy dalszą pracę. Jeżeli oczywiście doszłoby do tego.

– Czyli jest Pan gotów wrócić do Sejmiku?

– O tym może zaważyć wiele czynników. Po pierwsze lista PiS musi mieć na tyle dobry wynik, żeby uzyskać wystarczającą liczbę mandatów, aby jeden z nich przypadł mnie. Podkreślam jednak, że jesteśmy drużyną. Tak do końca nie jest istotne, kto będzie radnym: Kozłowski czy inny. Ludzie przywiązują do tego ogromną wagę, a ja jednak mam ogromne poczucie gry w zespole. Dla kandydatów PiS najistotniejsze powinno być i jest, żeby ugrać taki wynik, aby zdobyć jak najwięcej mandatów i przejąć władzę w samorządzie.

– Pana nazwisko znalazło się na liście, bo może zrobić dobry wynik?

– Tak jak każde inne. Każdy w pierwszej kolejności pracuje na listę.

– Na ile mandatów liczy PiS?

– W naszym zasięgu są cztery mandat. Przy metodzie d’Hondta trzeba mieć astronomiczne wyniki, żeby zdobyć pięć mandatów na sześć możliwych. Więc cztery mandaty uważam za bardzo realne, a piąty, gdyby się przydarzył, to byłaby ogromna radość. Ale wracając jeszcze do poprzedniego pytania, czuję się w obowiązku powiedzieć, że na dziś nie wiem, w którym miejscu po wyborach będę bardziej potrzebny. Nie jest tak, że jesteśmy kowalami swojego losu. Gramy w dobrej drużynie, a takie drużyny mają swoje przywództwo. Im silniejsza jest dyscyplina w zespole, tym większe szanse na realizację swoich celów. Dopiero pejzaż wyborczy pokaże, gdzie, kto z większym skutkiem może realizować swoje zadania. Jeżeli przywództwo zadecyduje: „Panie Witoldzie, pan jest bardziej potrzebny z zarządzie województwa”, to ja się tego podejmę. Ale uspokoję od razu, że na moje miejsce przyjdzie również bardzo dobra osoba i sprawnie pokieruje Funduszem. Niemniej nie chcę dzielić skóry na niedźwiedziu.

– Mówi Pan, że gra drużynowo, więc zapytam, nie co Pan chce, a co chcecie ugrać dla regionu, wchodząc do Sejmiku?

– Od lat władzę w regionie sprawuje koalicja PO i PSL. Te partie miały swoje podejście do strategii rozwoju. W ich rozumieniu w pierwszej kolejności trzeba rozpędzić metropolie. Jeśli to się uda, automatycznie rozwój metropolii będzie „wyrzucany” na zewnątrz i pozwoli, aby pozostałe obszary również zaczęły się rozwijać.  Tymczasem niemal nigdzie na świcie to się nie sprawdziło. Wszędzie potężne metropolie są otoczone albo slamsami albo dzielnicami drugiego, trzeciego, czwartego stopnia. I obojętne jest, czy mamy do czynienia z Londynem, w państwie bardzo wysoko rozwiniętym, czy metropoliami państw latynoamerykańskich. Ten pierwszy podzielony jest na strefy, w przypadku tych drugich już sześć kilometrów dalej ludzie mieszkają w lepiankach. Dlatego proponujemy zupełnie inną zasadę – zrównoważonego rozwoju.  Środki na rozwój mają dotrzeć i do metropolii, i do najodleglejszych sołectw.

– W jaki sposób?

– Nie przypadkiem używamy hasła: „Dotrzymaliśmy słów w rządzie, dotrzymamy w samorządzie”. Wystarczy spojrzeć na program 500+, co prawda to program rządowy, ale wszyscy bierzemy udział w jego realizacji. On nie trafia do grupy najuboższej w Krakowie, by ona się wzbogaciła i dzieliła z innymi wokół, ale trafia, w takim samym zakresie do metropolii, jak i na wieś. Kolejna zapowiedź to program rozwoju dróg lokalnych. Budowa autostrad jest ważna, ale ważne są też drogi do posesji, czy nawet do pól. Podobnie wygląda sprawa programu Czyste Powietrze. Mogliśmy założyć, że przekażemy te środki, by w trzy lata uporać się ze smogiem w Krakowie. Tylko takie podejście nie rozwiąże problemu w kotlinie sądeckiej czy zakopiańskiej. To zatem kolejny program, który równo traktuje wszystkich – i mieszkańców Szczecina, i mieszkańców Woli Kroguleckiej.

– Mówiąc o drogach, celowo Pan nie wymienia Sądeczanki, by nie drażnić wyborców?

– Wyborcy powinni być raczej rozdrażnieni tą koalicją, która rządziła przez osiem lat. Jak PiS wygrało w wyborach parlamentarnych i stworzyło samodzielny rząd, to działacze PiS z Sądecczyzny pierwsi byli u ministra infrastruktury Andrzeja Adamczyka. Ja oczywiście też, bo jestem z nim w bliskiej znajomości. Minister jednak rozłożył ręce: „Panowie szuflady są puste”. Przed wyborami wpisano 500 mln zł (choć to i tak za mało) do kontraktu regionalnego, ale to był pic, papierowy pieniądz, bo nie było żadnej dokumentacji tej drogi. Jedyne były zorganizowane od strony dokumentacyjnej podjazdy i pas ruchu. I tyle! Teraz, kiedy rozpoczęły się prace dotyczące przebiegu Sądeczanki, zaapelowałem na Facebooku do samorządów, aby się zreflektowali. Drogę wszyscy uważają za potrzebną, mówią: „Budujcie…”, ale zaraz pada: „…tylko nie po naszym”. To nie jest tak, że my nie jesteśmy w stanie wygenerować zgody od pana ministra. Po prostu są obiektywne przeszkody, które nam to uniemożliwiają. Jeśli samorządy nie potrafią się dogadać, to co minister może zrobić?

– Może potrzebna jest autorytarna decyzja? Budujemy tak, i koniec.

– Tak drogi buduje się Chinach. Wyznacza się przebieg drogi, wkraczają buldożery i kto zdąży uciec, ma szczęście. Ale w Europie, w Polsce takie metody nie działają. U nas wszystko musi być udokumentowane.

– Specustawa nie jest w stanie zadziałać?

– Minister Adamczyk to nie jest człowiek, który uszczęśliwia ludzi na siłę i robi coś wbrew ich woli. To polityk, który ma ogromny szacunek do opinii samorządów i ma nadzieję, że te samorządy w końcu się jakość porozumieją.

– A jakim człowiekiem jest Witold Kozłowski?

– Mentalnie jestem zbliżony do ministra Adamczyka. Lubię się uśmiechnąć, lubię z ludźmi porozmawiać, żyć w zgodzie. Mam pewne doświadczenie i wszechstronne wykształcenie. Jestem absolwentem pięciu uczelni.

– Do teraz zdaje się Pan studiuje.

– Skończyłem właśnie studia menadżerskie MBA i teraz muszę się jeszcze obronić.

– Nie brakuje Panu pracy w samorządzie?

– Miałem ogromny dylemat, podejmując decyzję o objęciu stanowiska w Funduszu. Wcześniej funkcjonowałem na trzech poziomach: byłem sekretarzem w powiecie nowosądeckim, radnym wojewódzkim, przewodniczącym klubu PiS i dodatkowo członkiem rady nadzorczej Polskiej Grupy Energetycznej. Wszystkim, którzy z zazdrością patrzą na takie rozwiązania, zalecam – spróbujcie i zobaczycie, ile to pracy kosztuje. Moja doba zaczynała się o 5.30, była podzielona wyjazdami, a kończyła bardzo późno. Musiałem odnaleźć się w każdej sytuacji. A teraz mam jedną instytucję na głowie, bo z wszystkich innych z uwagi na ustawę musiałem zrezygnować.

– Żona pewnie jest wdzięczna rządowi za taką ustawę?

– Moja kochana żona jest bardzo mentalnie do mnie zbliżona. Codziennie Bogu dziękujemy za to co mamy: że mamy dużo pracy, że mamy fajną rodzinę, że możemy się opiekować naszą schorowaną już mamą, która mieszka z nami. Nie narzekamy, jesteśmy optymistami.

 

 

Materiał wyborczy KW Prawo i Sprawiedliwość.

 

 

Reklama