GRAJDÓŁ FESTIWAL ’23: Utopie, meteory i pomarańcze [RELACJA]

GRAJDÓŁ FESTIWAL ’23: Utopie, meteory i pomarańcze [RELACJA]

Ludzie są cudowni jak zachody słońca, o ile pozwoli się im być. Może z wiekiem robię się bardziej sentymentalny i w temacie ostatnich festiwalowych bum-wojaży zaczynam niczym w bursztynie zatapiać medialnie podobny przekaz, ale inaczej nie mogę. Tym bardziej z poziomu takich wydarzeń jak Grajdół Festiwal: staję się regularny jak dzień i noc, wdech i wydech. Jak pomarańczowe słońca, które stalkowałem wieczorami nad Wierchomlą, a które wymagają jedynie uwagi, zatopienia się w myślach i podziwu. To one nadawały rytm temu, co poza sceną i między ludźmi. Ale tak jak niektóre pomarańcze są słodkie i smaczne, są też i te gorzkie i kwaśne. Zupełnie jak życie, które nie jest ani właściwe, ani niewłaściwe. Dobre czy złe. Po prostu jest.

Jedynym słońcem niedawnej pory stała się dla mnie impreza i zarazem stymulant pierwszej próby, przepływu obrazów – myśli, bez względu na ciężar kłębiących się w nich marzeń i koszmarów. Jeśli przyjąć, że misją życia człowieka jest żyć, to ekipa KarpatArt żyje. W ciągłym strachu. Strachu przed najcięższym ludzkim brzemieniem i przyczyną wszystkich nieszczęść i namiętności – niewykorzystanym potencjałem. To osoby, które konsekwentnie rozpychają się łokciami między godzinami, minutami, próbując zyskać jakże cenne dla festiwalowego „dziania się” sekundy. Zawstydzają rozmachem, któremu na imię Wszystko-wszędzie-naraz, a który z każdą kolejną edycją łapie szerszy oddech, londonowską surowość, ostrość postaci i ich krańcowość.

Justyna Zawiślan (Zorza) | fot. Fotokutkowska

Jeżeli przez lata żyło się w świecie wymyślonym przez innych, Grajdół może stanowić swoisty threshold, po przekroczeniu którego płynie się niewytłumaczalnym imperatywem, by tworzyć swoje własne. Może zabrzmi to banalnie, ale obserwując to, co materializowało się przez cztery dni trwania festiwalu stwierdziłem, że nigdy nie jest za późno, aby zacząć od nowa, zrobić krok na przód lub trzy wstecz i wytyczyć nową drogę – jakkolwiek skompromitowana, naiwna czy ślepa miałaby się finalnie okazać. Interdyscyplinarność programu to jedno, ale samo wydarzenie jak mało które potrafi przekuć skrupulatnie przemyślany koncept odkrywania, nauki, doświadczania i tworzenia w dziki, ekstatyczny finał z muzyczną alternatywą na sztandarach. Fenomen dla mnie nie do końca wytłumaczalny – poczytalny, ale totalny w zamyśle i całkowicie nie do odparcia. Ludzki.

Mija rok, a ja uświadomiłem sobie, że ostatnią relacją mogłem wyrządzić Grajdołowi więcej szkody niż pożytku, gdyż recenzowanie tak niejednoznacznych eventów głównie od muzycznej strony, to soczysty policzek i kompletne niezrozumienie tego, gdzie się jest. Między kim się jest. I do czego tu właściwie dochodzi. Wszyscy – organizatorzy, artyści, prelegenci, ale i sami odbiorcy, to nierzadko osoby, które nie wypadły sroce spod ogona. O ich pojawieniu się pod Bacówką nad Wierchomlą nie zadecydował przypadek, ale znak. To żywe pochodnie, ludzie-komety, których obecność na nocnym niebie swoich „tu i teraz” pozostawia warkocz światła i inspiracji dla tych, którzy przyjdą po nich.

fot. Fotokutkowska

Większość z nas została wychowana w przekonaniu, że droga do szczęścia wybrukowana jest przyjemnością, a dążenie do tego stanu to jedyna droga do spełnienia. Ale kiedy dorastamy, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że rzadko kiedy tak rzeczywiście jest. Wszyscy doświadczamy straty, rozczarowania, choroby. Napotykamy stres, niepokój, strach, a jednak nadal i z uporem maniaka trzymamy się archetypicznego fartucha idei, że szczęście manifestuje się w unikaniu negatywnych doświadczeń, a które przecież krzyczą do nas „po coś” – dają sygnały wydawałoby się nie do niezauważenia. Zakłamujemy rzeczywistość, znieczulamy się używkami, ogłupiamy telewizją – socialami, wyniszczymy pracoholizmem czy toksycznymi związkami. Problem polega na tym, że im bardziej staramy się maskować wewnętrzny dyskomfort, tym gęściej odkłada się w naszych tkankach. Tym mocniej musimy drapać się po głowie, by przekuć to w spełnienie, które znaleźć można jedynie w drodze – celowości. Bez połączenia się ze zmysłami i otoczeniem oraz znajdowania radości i sensu w pozornie prostych rzeczach, rozmowach – byciu, nie sposób doszukać się upragnionej złożoności. Spokoju. Zachowania równowagi między wiecznym niezadowoleniem a nadzieją, że się uda. Ostatecznie wszystko jest kwestią nieustępliwości i czasu.

W temacie powyższego Grajdół nie bez kozery zapowiadano jako wydarzenie muzyczno-społeczne. Ja dodałbym do tego jeszcze: terapeutyczne, tożsamościowe i świadomościowe. Jakkolwiek nie okazałyby się wiadome i ulotne – na czas festiwalowego „dziania się”. Chwilę po? I to wydaje się w kontekście tak cudownych eventów najbrutalniejsze. Utrata samego siebie, która zachodzi nas niczym najwprawniejszy w swoim fachu asasyn – po cichu, zawsze za szybko, nie w porę i niezauważalnie dla świata. Kiedy trzeba zapowiedzieć ostatni zespół, ostatnie warsztaty, prelekcję – dzień. Żadna inna strata nie następuje tak subtelnie. Każda inna – kawałek palca u ręki, pieniądze, praca – z miejsca zostaną wychwycone przez otoczenie.

fot. Fotokutkowska

Kiedy łapię gorsze dni, robię prosty eksperyment. Znajduję dogodne miejsce, rozglądam się i czekam na ludzi: starszego pana w okularach czytającego gazetę, chłopców kopiących w piłkę, dziewczynę z psem. Wiem, że sto lat ich wszystkich nie będzie. Mnie również i nikogo, kogo znam. Inni ludzie – z tymi samymi zwykłymi, codziennymi problemami i zmaganiami, zwyczajnie nas zastąpią. A potem inni nadpiszą tamtych i tak dalej. Przed ekranem laptopa rozsiądzie się zapewne inny dziennikarz, który postara się o jak najwierniejsze udokumentowanie kulturalnego zdarzenia. W taki sposób się zastępujemy, pozostając niepowtarzalnymi.

To zaszczyt i przyjemnością uczestniczyć w wydarzeniach sygnowanych marką KarpatArt. Utrwalać w sobie te jakże istotne dla każdego marzyciela wizje, które każdy z nas ma, hołubi głęboko w sercu i przekuwa w drogę. I pomimo tego że muszą zakończyć się totalną i bezwzględną klęską, pozostawiają po sobie ślad. Wspomniany świetlisty warkocz, który już tu jest, a który z każdą kolejną edycją będzie zyskiwał na długości – gęstości. Piekielnie inspirujące jak podniebne pomarańcze, utopie i meteory.

Foto: Fotokutkowska / Zoria Studio – Sebastian Woropaj i Weronika Borkowska

Reklama