Teraz, teraz, teraz. Między torturą a przyjemnością

Teraz, teraz, teraz. Między torturą a przyjemnością

Nie ma dnia, bym nie zastanawiał się nad dniem – podrasowywał otaczającą mnie rzeczywistość kolejnym filmem, albumem, singlem, festiwalem. Kolejnym człowiekiem i jego historią. Dobre to, mam to. Odnotowane. Te wszystkie moje gwiazdy rozpychające się łokciami na osobistej osi niedoczasu nie ułatwiają zadania, ale są mi potrzebne, by ciągle i od nowa utwierdzać się w przekonaniu, że nadal żyję i wszystko zmierza we właściwym kierunku.

Mam trzydzieści siedem lat i jestem grafoholikiem, nałogowym entuzjastą, który nigdy nie pogodzi się ze światem. Moja niezgoda wyraża się w ucieczce, rozciągniętej w czasie abstrakcji, ale to zaledwie zakrzywiony obraz mojego prawdziwego ja. Wieczny poligon, wiecznie nadpisywany, wiecznie nadpisujący się. Szczęśliwie nie utknąłem tu jednak sam. Między torturą a przyjemnością towarzyszy mi przyjaciel – ubrana w lśniący lateks nieprzejednana domina, której zleciłem jedno: dociskać ostrym obcasem, smagać pejczem, dokonywać nieustawicznego aktu sabotażu na tematach codziennie błahych – zmuszać do zbieractwa, riserczu, korekt, abym mógł robić, co do mnie należy, a z czasem zasłużyć na swoje.

Podnoszę się z gleby, rzucam okiem na kalendarz i już wiem, że kiedy tekst oficjalnie trafi do druku, będę przed ostatnim weekendem najważniejszego wydarzenia muzycznego sezonu. Cyklu Krynica Źródłem Kultury – tego osobliwego gwiazdozbioru, który zabiera mi tak wiele, ale odda jeszcze więcej. Niczym nasiono, które nawilgło dobrem, a teraz musi zniszczyć się kompletnie, by urodzić kwiat. To brutalny akt, ale potrzebny, by kiedyś wszystko poszło tak jak należy.

Więcej felietonów przeczytasz w najnowszym wydaniu DTS  bezpłatnie pod linkiem:  

 

Reklama