Starosądecki Festiwal Muzyki Dawnej OMNIA BENEFICIA we wspomnieniach i anegdotach

Starosądecki Festiwal Muzyki Dawnej OMNIA BENEFICIA we wspomnieniach i anegdotach

Czterdzieści cztery lata Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej, od tegorocznej 45. edycji – Festiwalu Omnia Beneficia, to poza nieobjętym ogromem wspaniałej muzyki, wzruszeń i metafizycznych przeżyć, także wydarzenia zabawne, trudne i niemalże niemożliwe, które do historii przeszły ze względu na swój anegdotyczny charakter.

Zmieniali się dyrektorzy artystyczni, zmieniały się koncepcje i wizje, zmieniali się oczywiście sami muzycy, zmieniały się czasy i realia. Organizatorzy borykali się z problemami finansowymi (jak chociażby „katastrofalna inflacja” w ’89), konfliktem interesów i polityką, programy ulegały zmianom w ostatniej chwili, artyści sporadycznie nie docierali na koncerty, w niektórych latach festiwalu po prostu nie było, ale pomimo wszystkich przeciwności losu, które pojawiały się na przestrzeni lat, Starosądecki Festiwal Muzyki Dawnej nie tylko trwał, ale przekształcał się, ewoluował i piął się uparcie z poziomu prowincjonalnego do wydarzenia rangi międzynarodowej.

Jerzy Kusiak w swoich wspomnieniach nazywa inicjatywę festiwalu ryzykowną – „(…) Choćby problem wprowadzenia do wnętrz sakralnych muzyki świeckiej, wykonywanej przy udziale publiczności wyrażającej oklaskami swój stosunek do utworu i artystów wykonawców (klaryski – zakon kontemplacyjny!), albo problem pozyskania mecenasa, w tym wypadku władz politycznych (…), którego dotacja pieniężna, warunek podstawowy zorganizowania festiwalu, przeznaczona być miała na popularyzowanie muzyki religijnej, i to wykonywanej nie w sali domu kultury, lecz w kościele”.

Co ciekawe, w tamtych czasach organizatorom kłody pod nogi rzucały nie władze, a niektórzy mieszkańcy Starego Sącza, o czy opowiada pomysłodawca Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej i jego pierwszy dyrektor artystyczny, piastujący tę posadę przez czternaście lat – Stanisław Gałoński. „(…) znaleźli się podobno w Starym Sączu ludzie, którzy mają za złe, że imprezy odbywają się we wnętrzach sakralnych. Przed V festiwalem osoby te wręcz szantażowały kierownictwo klasztoru sióstr klarysek, próbując wymusić eksmisję festiwalu z tamtejszego kościoła, pod pozorem, że jest to zakłócanie spokoju świętego miejsca, i że zaistniały podobno przypadki zbyt bezceremonialnego zachowania się ekip technicznych towarzyszących koncertom”. Takie wydarzenia były jednak sporadyczne, a o publiczności festiwalowej Bohdan Pociej pisał w samych superlatywach; „(…) wnętrza kościołów przepełnione miejscową publicznością, doskonale wyczuwalny entuzjazm i wzruszenie słuchaczy, głęboka, autentyczna potrzeba takiej muzyki i nikt tu nie przychodzi (jak nieraz bywa na innych festiwalach polskich) ze snobizmu, chęci pokazania się, w oczekiwaniu jakiś nadzwyczajnych sensacji. (…) A my, goście festiwalowi czujemy się tu dobrze, w atmosferze prostej serdecznej gościnności, która nam stale towarzyszy”.

I tak jest do dziś, po ponad czterech dekadach istnienia festiwalu – publiczność przychodzi z potrzeby serca, przeżywania, kontemplacji muzyki dawnej, granej przez najznamienitszych muzyków o światowej sławie.

Wśród największych artystów, którzy grali w Starym Sączu znalazł się Jordie Savall, Katalończyk zaproszony do Polski w latach 80. kiedy wszystkich zagranicznych wykonawców sprowadzało się za pośrednictwem Pagartu. Stanisław Gałoński tak wspomina tamte czasy: „Zbliżał się czas koncertu w Starym Sączu i nie mieliśmy żadnych wieści z Pagartu o Savallu. (…) W dniu koncertu dostałem telefon z lotniska z podkrakowskich Balic, że jest tam człowiek, który nazywa się Savall i mówi, że ma jechać do Starego Sącza, ale nie wie, gdzie to jest. Wsiadłem więc od razu w taksówkę do Balic, ale po przyjeździe okazało się, że Savall w międzyczasie wziął taksówkę do Starego Sącza. Kiedy wróciłem, stał już ze swoją gambą i musiał wchodzić lada chwila na koncert, na który ledwo zdążył z lotniska”.

Niecałe czterdzieści lat później, w dobie smartfonów i komunikacji natychmiastowej, a nie międzymiastowej, sytuacja taka wydać się może co najmniej absurdalna. Ewa Obińska zwraca zresztą uwagę na to, jak rozwój technologii pozbawił festiwal w pewnym sensie wyłączności na polu muzyki dawnej. „Zmieniły się czasy – możliwości kontaktu z tą muzyką uległy pomnożeniu (poprzez płyty, koncerty, warsztaty artystyczne czy naukowe)”.

Współcześnie o programie 45. SFMD Omnia Beneficia informujemy za pomocą mediów społecznościowych, rozsyłamy programy e-mailem, przypominamy sobie sms’ami. Andrzej Cegiełła, wieloletni konferansjer festiwalu, dziennikarz muzyczny i kompozytor wspomina: „Jeżeli coś z początku zawiodło, to reklama. Festiwal miał się rozpocząć nazajutrz, a plakatów i afiszy na mieście nie było. Trudno dziś uwierzyć, ale sami państwo Gałońscy, zaopatrzeni w przylepiec, cichcem, chyłkiem, kiedy nocka zapadła, rozwieźli reklamę własnym samochodem i porozmieszczali, gdzie się tylko dało”.

Do muzyków też łatwo dotrzeć nie było, a jedyne źródło kontaktów stanowił katalog Musical America, z aktualnymi adresami i telefonami czynnych artystów z całego świata. Rzecz dziś kompletnie nie do pomyślenia, bo przecież RODO.

Lata 90’, kiedy na kolejne sześć edycji opiekę artystyczną nad festiwalem przejął Marcin Bornus-Szczyciński, były momentem otwarcia się Polski na Europę i na zupełnie nowe możliwości. Sława festiwalu rosła, przybywało coraz więcej publiczności z całego kraju, a w Starym Sączu nie było ani jednego hotelu. „(…) Stary Sącz został zaskoczony kolosalną inwazją. Pamiętam tych sławnych muzyków mieszkających w starosądeckim przedszkolu, siedzieli na malutkich krzesełkach, przy malutkich stoliczkach i jedli zupę… Tylko ich wielkiemu poczuciu humoru można zawdzięczać, że nie skończyło się skandalem i trzaśnięciem drzwiami.” – wspomina Bornus-Szczyciński.

Były to jednak czasy, kiedy nagle wszystko zaczęło wydawać się możliwe. Zniesiono wizy, otwarto granice, płynęły fundusze z europejskich instytucji kulturalnych. Rozmach festiwalu raz nawet skończył się pamiętnymi fajerwerkami, sceną iście filmową.

W 1997, kiedy na festiwalu śpiewała wybitna sopranistka Barbara Schlick, po koncercie finałowym „(…) pojawił się pomysł (…), żeby suitę z ‘Muzyki ogni sztucznych’ zagrała miejscowa orkiestra strażacka, która reprezentowała wtedy fantastyczny poziom. Grali przepięknie i niezwykle sprawnie. Mieliśmy do tego zaplanowany zsynchronizowany pokaz fajerwerków (…) jedna z rac wystrzeliła, niestety, w sposób mniej kontrolowany, spadła na szopę w środku miasta, która oczywiście się spaliła. Nie było komu gasić, bo orkiestra strażacka grała na rynku Haendla”.

I tu pojawia się nostalgia do „tamtych czasów”, kiedy „niczego nie było”, ale prezes Zarządu GS Julian Marczyk, wprowadził do lokalnej restauracji słynne „pstrągi z Uhrynia”, kierowniczka miejskiej biblioteki Aniela Czubrytowa rozpieszczała artystów truskawkami z własnego ogródka i domowymi wypiekami, a Barbara i Józef Raczkowie otworzyli swój dom dla pokoncertowych „biesiad intelektualnych”. Alojzy Cabała, dyrektor Okręgowego Muzeum w Nowym Sączu, organizował turystyczne i artystyczne wycieczki po Sądecczyźnie, a arcybiskup Jerzy Ablewicz z diecezji tarnowskiej, urzeczony koncertem, wyjął z kieszeni pieniądze i spontanicznie wręczył artystom jako swoiste honorarium. Do czasów, gdy wszystko było nowe, nagle możliwe, powietrze pachniało wolnością i nikt nie nosił przy sobie telefonu. W historię festiwalu wrosły całe rzesze postaci – barwnych, niezwykłych, twórczych. Dziś my tworzymy tę historię, a po nas, miejmy nadzieję, kolejne pokolenia.

Kaja Cyganik
Cytaty pochodzą z książki „Wszystkie dobrodziejstwa. Historia Starosądeckiego Festiwalu Muzyki Dawnej”, wydanej w 2018 przez Centrum Kultury i Sztuki im. Ady Sari w Starym Sączu.

 

Reklama