SCENA SŁOWIK: Jarzmo + Moonstone. Dobra noc [RELACJA]

SCENA SŁOWIK: Jarzmo + Moonstone. Dobra noc [RELACJA]

Smutek będzie nam towarzyszył zawsze. Nie przepracujemy żadnej straty – ukochanej osoby, ulubionego miejsca i spędzonego w nim czasu. Czegokolwiek. Ale nauczymy się z tym żyć. Odbudujemy się wokół nieszczęść i traum, które ponieśliśmy, ale już nigdy nie będziemy tacy jak wcześniej. Pisanie o kulturze nauczyło mnie wielu banałów, które bezskutecznie próbuję przełożyć na rzeczywistość. Że nie ma czegoś takiego jak koniec, a życie to opowieść idioty. Tak więc żyję. Nazywam rzeczy po imieniu. To jest dobre, a to złe. Ale zwyczajnie w świecie nie wiem.

Justyna Stasik-Harabin w sposób subtelny i z klasą przywołała mnie do porządku dzień przed, bym pojutrze nie żałował. Wszedłem w cały ten Prowincjonalny wrzask po raz ostatni i na chwilę, a wyszedłem w ciszę i zmotywowany podwójnie. Niestety tego typu historie lubią się powtarzać – ostatnio nazbyt często. Melancholia i ekstaza, ironia i entuzjazm, rozpacz i nadzieja, które towarzyszą mi od zawsze i bez względu na czas i okoliczności, tego dnia łapały swój klimaks. Przyspieszyłem kroku. Pijarska, Wąsowiczów, Planty, Słowik. Obejrzałem się przez ramię. Jedno się kończy, drugie trwa. Musi trwać. Wchodzę. Na scenie moszczą się już krakusy, których pamiętam bardziej niż dobrze z niedawnego Grajdół Festiwal. To duet Jarzmo i zaczyna-się. Piotr Aleksander Nowak zwinnie meandruje swoją nyckelharpą – psychodelizuje w hermetycznej stylistyce rocka progresywnego, co rusz łapiąc dialog z budującą napięcie jazzującą perkusją Kasi Bobik. W scenicznej ekspresji. Rozedrganiu. Zrywach, przerażeniu i niepewności. Niejako wbrew logice i pierwotnemu charakterowi stojącemu za każdym z instrumentów – to wszystko gra, niesie i wyróżnia zespół na tle wszystkiego, co do tamtej pory jawiło mi się w głowie jako alternatywa.

Piotr Aleksander Nowak (Jarzmo) | fot. Bartosz Szarek

Aldous Huxley, w swoim zbiorze listów, wykładów i esejów „Moksha: Writings on Psychedelics and the Visionary Experience”, stwierdził że to trochę przykre i poniekąd zawstydzające, gdy przez całe życie zajmujemy się ludzkimi problemami, by stwierdzić u jego końca, że tak naprawdę nie mamy nic więcej do zaoferowania dla tych, którzy przyjdą po nas, niż to, żeby być dla siebie dobrym. Jednak tak jak nie wolno mylić nyckelharpy z lirą korbową, nie można zrównywać bycia dobrym z byciem miłym. Ale „dobry” jako „najlepszy w swoim wydaniu”. W tym temacie Jarzmo jest właśnie takim zespołem, który gdzieś podprogowo – między wierszami i numeracją kolejnych utworów, wysyła w kierunku odbiorcy przekaz jakże ważny, ponadczasowy, dla mnie w tym szczególnym „tam i wtedy” istotny podwójnie. By uczynić z teraźniejszości muzyczne święto. Swojego sprzymierzeńca, nie wroga. Szanować i wspominać momenty istotne, ale nie poddawać się im. Przestać żyć nawykowo, jakby chwila obecna była jedynie przeszkodą, którą należy sforsować, by sięgnąć kolejnej. Koszmarne. Powtarzalne. Bez sensu. A świadomość tego, że żyje się tak przez całe życie, w którym żaden moment nigdy nie jest wystarczająco dobry, by przełożyć swoje pasje, myśli, marzenia w ruch – pachnie najgorszym z możliwych metafizycznych horrorów. Egzystencją.

Dzięki grze Piotra Nowaka i Kasi Bobik – swoistej synergii słowiańskich, nomadycznych brzmień, „światowych” i mainstreamowo postrzeganych jako progresywne, mogłem pozwolić sobie niemal na wszystko to, co zwykle. Subiektywny monopol na wślizgnięcie się do innych niż moja głów, różnych miejsc – zapatrzenie się w to, co uważam za pewnik, ale innymi oczami. Odmienną wrażliwością. By następnie przewrócić ostatnią stronę kolejnego koncertu, domknąć rozdział i wrócić do swojego życia. Ale nie w tym przypadku. Nie tym razem. Nie do końca. Raczkująca twórczość krakusów nie jest rozrywką na czas muzycznego stawania się, lecz materiałem, który wymaga oswojenia, zrozumienia, wypełnienia milczeniem. Własną interpretacją. A to w mojej opinii jest ten jakże osobisty dla każdego odbiorcy moment, kiedy podczas występu pisze się własną historię – wyłącznie dla siebie, nigdy nie „autoryzowaną” przez scenę. Zupełnie obok tego, kim są lub jaka myśl przyświecała twórcom. Na chwilę niespełna godzinnego koncertu, duetowi Jarzmo udała się sztuka niezwykła. Sztuka wyreżyserowania immersyjnego spektaklu – środowiska – pozwalającego na zatopienie się w myślach, eksplorację siebie poprzez łapane na im wiadomych częstotliwościach obrazy: tajemnicze, niejednoznaczne, wielowątkowe, mroczne, ale jakże dobre w skrytym spojrzeniu na siebie.

Kasia Bobik (Jarzmo) | fot. Bartosz Szarek

Drudzy na scenie pojawili się Moonstone w składzie: Jan Maniewski i Volodymyr Lyashenko na gitarze i wokalu, a odpowiednio na basie i perkusji Wiktor Kozak i Kacper Kubień, którzy do Nowego Sącza przyjechali po raz pierwszy (i myślę, że nie ostatni). Zadanie domowe odrobiłem, żadnego kawałka nie zataiłem ani nie pominąłem. Obraziłem zespół jedynie tym, że musiałem wyjść przed końcem – finałem. Ale w całość wszedłem na setkę, pewnie, choć spytam (być może od czapy) czy jeszcze kogoś obchodzą rama gatunkowych podziałów? Czyż to nie najlepsi i najbardziej kreatywni mają wyczucie piękna, odwagę w podejmowaniu muzycznego ryzyka, w lirycznej dyscyplinie mówienia prawdy i zdolności do fizycznych poświęceń? Jak na ironię, cnoty Moonstone sprawiły, że byli ze mną – do końca. Bezbronni, ranni, wyniszczeni. Opakowani w piękne dźwięki, słowa i obietnice bez pokrycia. Niczego więcej tego wieczoru nie potrzebowałem.

Czy mieć nadzieję w złych czasach nie jest naiwnym precedensem? Szalonym porywem serca? Skompromitowanym romantyzmem? Głupotą? Nie. Wręcz przeciwnie. Moonstone oparł swój występ na fakcie, że historia ludzkości nie jest historią okrucieństwa, lecz współczucia, poświęcenia, odwagi. A to, co postanowimy oznaczyć na złożonej osi własnego życia, zadecyduje o tym, co dalej. Jeśli kodujemy wyłącznie to, co najgorsze lub co gorsza – rutynowe i wygodne, osłabia to naszą motywację do jakiegokolwiek intelektualnego wysiłku. Działania ponad znane i wiadome. Warto wtedy zrobić krok wstecz, odszukać tę właściwą datę, uruchomić swoiste „przywracanie systemu” i czekać. A jeżeli nic nie nastąpi, czekać dalej. Przecież każdy z nas pamięta czasy i miejsca z lat odległych, kiedy ludzie zachowywali się prawdziwie, niewinnie, bezpretensjonalnie (jakkolwiek wielokrotnie nie byłyby nadpisane wyobraźnią czy idealizowane), to dawało nam energię, szwung do działania, a przynajmniej możliwość sprawiedliwego podziału tego, co w nas najcenniejsze. Piątkowym koncertem Moonstone podsunął zebranym dobry pomysł na eksperyment. Z pewnością wart przeprowadzenia lub przynajmniej rozważenia.

Jan Maniewski (Moonstone) | fot. Bartosz Szarek

Koniec końców, może i zespół Jarzmo podjął próbę godzenia rozbieżnych dróg stylistycznych w sposób bardziej finezyjny, kunsztowny, artystycznie wyrafinowany, jednak to, co najważniejsze, a co łączy ich z Moonstone (oprócz miejsca pochodzenia), to sprawczość. To, że nie czekają ze swoją muzyką na wielki utopijny ciąg dalszy. Oni są ciągiem dalszym poprzez sceniczne stawanie się, rażenie odbiorców nieskończoną serią odprysków teraźniejszości. Niczym piasek przelatujący przesmykiem między kolbami klepsydry. A życie, które tak inteligentnie i wyobrażeniowo opisują, to odtrutka – opór – względem tego, co w nas i wokół nas pospolite, codzienne – nawykowe. Minione. A to już samo w sobie jest wspaniałym zwycięstwem.

Fot. Bartosz Szarek

Reklama