Romek Groszek czyli jak to było z „Alfabetem sądeckim”

Romek Groszek czyli jak to było z „Alfabetem sądeckim”

14 listopada 2011 r. zmarł Romuald Groszek (ur. 1932). Dla przyjaciół i szerszej publiczności po prostu Romek. W pewnym okresie jedna z najbarwniejszych postaci sądeckiej kultury. Człowiek, którego nie mogło zabraknąć na scenie żadnego ważnego sądeckiego wydarzenia. W 1998 r. wspólnie z Wojciechem Molendowiczem wydał alfabet sądecki „Groszkiem o ścianę”.

Romualda Groszka tak wspomina w „Abecadle sądeckim” Wojciech Molendowicz:

Pierwszy „Alfabet sądecki” napisaliśmy z Romkiem Groszkiem w 1998 r., czyli dla współczesnego czytelnika gdzieś pomiędzy oligocenem i paleocenem, bo z dzisiejszego punktu widzenia i przy obecnym tempie życia opowiada o czasach znanych już głównie geologom. „Napisaliśmy” to zresztą słowo grubo na wyrost, bo socjalistyczny podział pracy w tym duecie autorskim polegał na tym, że Romek, odpalając papierosa od papierosa, nieustannie mówił, a ja skrzętnie notowałem jego złote myśli. Nie czułem jednak z tego powodu żadnego dyskomfortu, bo dla mnie wielkim zaszczytem była już sama możliwość mówienia Romkowi po imieniu, choć był ode mnie starszy o jakieś 35 lat. Trafniej będzie powiedzieć, że byłem Romkowym sekretarzem, albo nawet jego maszyną do pisania. Cokolwiek by jednak o tej niewielkiej książeczce nie mówić, to wywołała swego czasu w Nowym Sączu spore zamieszanie. Ludzie z grubsza podzielili się na tych, którzy obrazili się, bo coś tam o nich napisaliśmy, i na tych, którzy obrazili się, bo nic o nich w książce nie było. Z marketingowego punktu widzenia odnieśliśmy zatem z Groszkiem wielki sukces, bo o „Alfabecie” mówili wszyscy. Z naszą książeczką było trochę jak z listą 100 najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” – jedni chcą zapłacić każde pieniądze, by się na tej liście znaleźć, inni wręcz przeciwnie – chętnie zapłacą, byle ich nazwiska na liście nie było. „Alfabet” był zatem świetną zabawą i kawałkiem ożywczej lektury w czasach, kiedy ludzie czytali jeszcze coś więcej oprócz śmieciarni w Internecie. Za „Alfabet” – jak na prawdziwy brukowiec i plotkarskie wydanie przystało – psychiatra Tadeusz Flejtuch chciał nas nawet pozywać do sądu. Dziś już dokładnie nie pamiętam, za co nas chciał skarżyć i dlaczego tego w końcu nie zrobił, ale jakiś proces nam groził i to było najcenniejsze. Jakoś niedługo po ukazaniu się książki odwiedzili nas w Nowym Sączu moi rodzice. Moja mama w poszukiwaniu mydła w łazience zwróciła się o pomoc do trzyletniego wówczas Jaśka, na co mój syn rezolutnie poinformował babcię: „Kupimy mydełko, jak tatuś sprzeda Groszka”. No i mama popłakała się, kiedy wyszło na jaw, jaką my tu biedę w tym Sączu klepiemy.

Po opublikowaniu „Alfabetu” Romek chodził dumny jak paw. Chyba nigdy wcześniej nie przypuszczał, że zbliżając się do siedemdziesiątki zaliczy debiut, jeśli nie literacki, to w każdym razie publicystyczny. Dobrze zresztą, że usiedliśmy do „Alfabetu” tak wcześnie, bo potem z każdym rokiem poglądy Romka stawały się coraz bardziej radykalne, i nie wiem, jakby się wówczas nasze pisanie skończyło.

Groszek uwielbiał kanapowe politykowanie na własny użytek, co stanowczo nie służyło jego zdrowiu. W praktyce wyglądało to tak, że zasiadał wieczorem do oglądania telewizyjnych wiadomości, i nie zważając na swoje nadciśnienie, już po pierwszej informacji sięgał po papierosa. Przy drugim newsie wyciągał ciśnieniomierz, pompował i złościł się, że przez politykę właśnie mu skoczyło na 150/100. W tym momencie robił przerwę na kolejnego papierosa i za pięć minut dla pewności sprawdzał, czy poprzedni odczyt był właściwy. Zazwyczaj było jeszcze gorzej, czyli pewnie 160/105, co Romka tak wnerwiało, że trzecie badanie pokazywało już 170/110! Im wyższy skok ciśnienia, tym Groszek reagował jeszcze większą agresją wobec aparatu. Na dobrą sprawę, ta zabawa mogłaby trwać w nieskończoność – to znaczy do momentu, aż ktoś by poległ w tej nierównej walce – Romek albo ciśnieniomierz. Na szczęście wszystko kończyło się połknięciem pigułki na obniżenie ciśnienia. I tak do następnego razu.

  • Hasło „Alfabet” miałem przygotowane wiele miesięcy przed drukiem tej książki, a w połowie listopada 2011 r. Romek zmarł. Po pierwsze i najmniej istotne, musiałem przerabiać czas w tym, co wcześniej napisałem. Dużo gorzej, bo wiadomość o śmierci, a potem terminie pogrzebu Romka przyszła tak nagle i niespodziewanie (co za paradoks – śmierć czyli najpewniejsze wydarzenie w naszym życiu, zawsze jest „niespodziewana”), że nie zdążyłem się przeorganizować i odprowadzić Romka na cmentarz. Dużo wcześniej miałem umówiony wykład w Uniwersytecie Trzeciego Wieku na temat szlaku do Santiago de Compostela. Na sali czekało na mnie prawie sto osób i nie mogłem tego odwołać. Jedyne, co mogłem zrobić, to na początku wykładu powiedzieć kilka słów o Romku. Wspomnieliśmy go również dzień później w telewizji w tzw. cukrze, gdzie wspaniale mówili o nim: Baśka Porzucek, Bogdan Kołcz i Maciek Kurp. Osobiście żałuję, iż Romek tak konsekwentnie nie wierzył, a nawet stanowczo negował założenie, iż po drugiej stronie jest jakiś ciąg dalszy. Wówczas moglibyśmy sobie powiedzieć raczej „do zobaczenia”, a nie tylko „żegnaj”. A może należy go za tę konsekwencję szanować? Mam wrażenie, że odszedł niepogodzony ze światem i wieloma ludźmi. Szkoda.

Reklama