Dzisiaj mija sześć lat od tragicznej śmierci sądeckiego kolarza Adama Kłębczyka, Witusa. Tamten wypadek, mimo upływu czasu, nigdy nie został wyjaśniony. W środę 3 stycznia ok. godz. 13:30, w Kaninie koło Limanowej, podczas treningu zginął potrącony przez samochód nestor sądeckiego kolarstwa, cyklista niezwykłej pasji, wspaniały sportowiec, życzliwy i skromny człowiek. Miał 67 lat.
Dzisiaj, w rocznicę śmierci Adama Kłębczyka przypominamy poniżej tekst o Nim, który wówczas opublikowaliśmy.
14 grudnia 2021 r. również w dramatycznych okolicznościach, podczas spaceru z kijami na Miejskiej Górze zmarła nagle Jego żona, Grażyna. O Jej śmierci pisaliśmy w tekście: Poszła na spacer, by zobaczyć świat z góry… Pani Grażyna odeszła do Vitusa
Dzisiaj oboje spoczywają we wspólnym grobowcu w rodzinnej miejscowości Adama, Kamionce Wielkiej.
W ciągu ostatnich 20 lat trudno wyobrazić sobie kolarski wyścig, albo choćby wspólny trening bez udziału Adama Kłębczyka – Vitusa. Swój przydomek zawdzięczał słynnemu w środowisku żółtemu rowerowi tej francuskiej marki, na którym jeździł przez lata. Ostatnio zamienił go na inny, dużo nowocześniejszy model Lapierre. I to właśnie charakterystyczny czarny rower z czerwonymi piastami leżący na środku szosy w Kaninie, był w środę pierwszym sygnałem dla znajomych i kolegów, że wydarzyło się coś złego. Kolarze często rozumieją się bez słów, dlatego wystarczył jeden rzut oka na pierwsze zdjęcia jakie pojawiły się w godzinach popołudniowych na portalu limanowa.in, by znajomi wiedzieli niemal na pewno – to Adam Vitus Kłębczyk jest tragicznie zmarłym kolarzem, o którego wypadku informują media.
Starsi mówili do niego po prostu Vitus, młodsi kolarze zwracali się Panie Adamie. Miał 67 lat, i choć niewtajemniczonym trudno będzie w to uwierzyć, ale Adam często wyjeżdżał pod sądeckie górki i góry szybciej niż… o 40 lat młodsi zawodnicy. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź jest banalnie prosta. Kolarstwo było całym jego światem. Adam prowadził niezwykle higieniczny i sportowy tryb życia. Choć przecież nie przygotowywał się do zawodów o najwyższe stawki, narzucił sobie wyjątkowo zdyscyplinowany tryb funkcjonowania, to był prawdziwy profesjonalista w świecie amatorów. Trening był dla niego najważniejszym punktem dnia, bez względu na porę roku i pogodę za oknem. On nie mógł żyć bez roweru, a jego charakterystyczną drobną – typowo kolarską, wycieniowaną – sylwetkę, widać było niemal o każdej porze na wszystkich podsądeckich szosach. Adam przejeżdżał rocznie ok. 20 tys. km – to dużo więcej, niż większość czytających ten tekst przejeżdża samochodem. W środowisku mówiło się, że Vitus lubi chadzać swoimi ścieżkami (czytaj jeździć swoimi drogami), czyli trenować tak, jak sobie wcześniej zaplanował i do bólu konsekwentnie realizować swój plan.
Jeździć na rowerze może każdy, ale nie każdy posiada kolarski charakter, czyli to, co ambitnemu zawodnikowi nie pozwala odpuścić koła jadących przed nim. I Adam-Vitus posiadał to coś w stopniu najwyższym, to coś, czego nie można wytrenować, bo z tym się trzeba urodzić. Kolarze mawiają o takich jak On, że potrafią się „zagiąć” – będzie bolało, będą się pojawiać czarne plamy przed oczami, a On i tak się nie podda, bo ma duszę wojownika. To pewnie jeden z powodów, dla których Adam cieszył się tak ogromnym szacunkiem w środowisku. Dzięki temu na zawsze będzie zapamiętany przez kolegów i rywali, jako ten, który nigdy nie puszczał koła. Drugą ważną Jego cechą była niezwykła skromność i absolutnie niekonfliktowy charakter. Nigdy nie miał potrzeby jałowego wykłócania się o rzeczy mało istotne i pewnie właśnie dlatego, chyba nikt nigdy nie usłyszał od niego przykrego słowa. Rzadki przypadek w środowisku ludzi czasami przesadnie ambitnych.
Adam był najlepszym chyba w Nowym Sączu przykładem na cudowną moc roweru. Jego PESEL zazwyczaj potrzebny był jedynie w biurze zawodów, podczas zapisów do kolejnego wyścigu. Vitus był gatunkiem człowieka, dla którego data urodzenia, była tylko ciągiem umownych cyferek, bo jego sportowe możliwości i stan ducha, do końca pozostały na etapie młodego mężczyzny.
Pamiętam wyścig sprzed trzech lat wokół Nowego Sącza z metą na pięciokilometrowym podjeździe w Mogilnie. Ulewny deszcz i przenikliwe zimno sprawiły, że z trasy schodzili nawet najwięksi twardziele. O takich zawodach mawia się „rzeźnia”. Adam wyraźnie nie czuł się tego dnia najlepiej, powinien pewnie kalkulować jak dziesiątki innych kolarzy, którzy zamiast zamarzania na karkołomnym zjeździe w Koniuszowej, wybrali bezpieczny i może rozsądniejszy wariant, udania się wcześniej na gorącą herbatę. W pewnym momencie stercząc pod parasolem na mecie z sędzią Tomaszem Wójcikiem, uznaliśmy, że tego dnia już nikt więcej nie ma prawa dojechać do mety. I kiedy sędzia zaczął pakowanie swojego stanowiska na ostatnim podjeździe pojawił się jeszcze jeden kolarz – fioletowy z zimna i przemarznięty do granic, jak automat pedałował pod ostatnią górkę. To był Adam Vitus Kłębczyk – kolarz, który nigdy się nie poddawał, nigdy nie zsiadał z roweru, dopóki wyścig się nie skończył. Tego dnia przyjechał jako ostatni, choć pewnie więcej niż połowa startujących nie dojechała do mety wcale. Ale to by nie było w stylu Adama, którego szybko zapakowaliśmy do samochodu (nie dał rady o własnych siłach zsiąść z roweru) i odwieźliśmy do domu. Pół godziny później już w suchym ubraniu, uśmiechnięty pojawił się na zakończeniu imprezy.
Takiego zapamiętam Adama Vitusa Kłębczyka – faceta, który nigdy się nie poddawał, choć pewnie mógłby w tym czasie pić piwo przed telewizorem, bo przecież w taką pogodę nikt z własnej woli nie wychodzi z domu. Ale żeby była jasność – On zazwyczaj wracał z wyścigów z pucharami, których niesamowitą kolekcję posiadał na półce, bo najczęściej stawał na podium wyścigów w swojej kategorii wiekowej.
Jest taki fragment w jednej z książek Lance Armstronga, w którym opowiada, że chciałby odejść z tego świata zjeżdżając rowerem z alpejskiej przełęczy. I choć dzisiaj może to zabrzmieć paradoksalnie i boleśnie, to właśnie Adam Kłębczyk odszedł tak, jak ukochał – jadąc rowerem w ten fatalny styczniowy dzień. Odszedł za wcześnie. Tak wiele kilometrów było jeszcze przed nim do przejechania.
Wojciech Molendowicz
Zdjęcia: archiwum prywatne oraz limanowa.in
Sądeccy kolarze o Adamie Kłębczyku:
Arkadiusz Kogut: „Poznałem Pana Adasia, jak wszyscy na niego mówiliśmy, jakieś 15 lat temu podczas jednego z amatorskich treningów kolarskich w Nowym Sączu. Podczas wielu kolejnych wspólnych wypadów na rowerze dał się poznać jako człowiek niezwykle uczynny, uśmiechnięty, a przy tym, pomimo największego posunięcia w latach, nierzadko pokazujący plecy na podjeździe o ćwierć wieku młodszym kolegom. Zapamiętałem do dzisiaj jedne z jego słów: >> Każdy niech jedzie swoje, bo miejsca na szczycie podjazdu są już ustalone. << Teraz Pan Adaś sam dotarł już na swoją górę i żywię głęboką nadzieję, ze patrzy na nas z samego szczytu.”
Marcin Ziemianek: ,,Zawsze uczynny uśmiechnięty no i co by nie mówić mocny w każdym momencie sezonu, bardzo szkoda dobrego człowieka – spoczywaj w pokoju ”
Dariusz Bulanda: „Przepraszam ale brak mi słów. Wielka tragedia. Wyrazy współczucia dla rodziny. Mimo, że Adaś na co dzień był cichym i skromnym człowiekiem to swoją pasją do roweru
mógł niejednego zgasić. Odszedł od tych, których kochał. Odszedł kochając to co robił.
Będzie nam go zawsze brakować”.