Nowy Sącz (nie)znany. Patron mostu – skromny strażak

Nowy Sącz (nie)znany. Patron mostu – skromny strażak

Najstarszy, nienaruszony przez działania wojenne most nad rzeką Kamienicą w Nowym Sączu nosi imię Adama Michalewskiego. Idę o zakład, że niewiele osób w tym mieście wie, o kogo chodzi, a przecież równo miesiąc temu minęła 77.rocznica, kiedy królewski gród wyzwalali spod okupacji niemieckiej żołnierze Armii Czerwonej. Żyjemy w takim miejscu Europy, że nie dotarli do nas w 1945 r. żołnierze amerykańscy, czy brytyjscy. Takie są fakty historyczne, choć niektórzy historycy młodego pokolenia chcieliby o tym zapomnieć.

Długo nie powojowałem

 Ale powróćmy do bohatera naszej opowieści. Adam Michalewski urodził się w 1909 r. w Nawojowej w dobrach hrabiego Adama Stadnickiego. Siłą rzeczy, jako młody chłopak podjął pracę w hrabiowskim tartaku, gdzie przyuczał się do zawodu stolarza. Mając 26 lat w 1935 r. został przyjęty (po znajomościach) do zawodowej straży pożarnej w Nowym Sączu, do strażnicy przy ul. Grybowskiej tuż koło rynku maślanego. Warto na marginesie przypomnieć, że dopiero w 2012 r. straż wyprowadziła się do nowej siedziby przy ul. Witosa.

– Zbliżała się wojna, więc w sierpniu 1939 r. zostałem zmobilizowany w ramach 1. Pułku Strzelców Podhalańskich, będąc rezerwistą tej jednostki – wspominał przed laty. – Długo nie powojowałem jako strzelec, gdyż w połowie września nasz oddział dostał się do niewoli niemieckiej pod Krosnem. Z obozu przejściowego w Łańcucie uciekłem i wróciłem do Sącza, gdzie po kilku tygodniach wróciłem do pracy w straży pożarnej.

 

Wspiąłem się na filar i poprzecinałem kable

W 1940 r. Adam Michalewski bierze ślub z Wandą. Mieszkają w drewnianej chacie na tzw. „poddanówce”, dzisiaj to okolica marketu Kaufland. Do pracy ma zatem niedaleko. Przemierza ulice Kilińskiego, Matejki i jest w strażnicy nieopodal mostu nad Kamienicą. W udzielonym mi wywiadzie w 1980 r. tak wspominał ostatnie dni wojny:

– 17 stycznia po południu podjąłem 24-godzinny dyżur. W nocy, a właściwie około godziny 5. nad ranem, miastem wstrząsnął potężny huk. Detonacja. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, oprócz tego, że odłamki murów, cegieł spadły na plac apelowy (dziedziniec) naszej strażnicy. Gestapowcy przebywający jeszcze nad ranem w strażnicy z pośpiechem ładowali się na samochody i wyjeżdżali w kierunku Chełmca. Od Grybowa słychać było ostrzał artyleryjski krasnoarmiejców. Moi koledzy ze służby pochowani w schronach zaczęli raczyć się samogonem z radości. Skoro Niemcy wyjechali około południa, zaczęliśmy libację z radości, że wojna się wreszcie kończy.

Był piękny zimowy dzień. Słoneczko, lekki przymrozek, śniegu niewiele. Mieliśmy zamiar z kolegą Sułkowskim po służbie, która się nam kończyła, wypić jeszcze kielicha. Ale kolega gdzieś mi się zagubił. Chcąc nie chcąc zamierzałem pójść do domu, a właściwie do piwnicy w młynie koło szpitala. Tam od kilku dni ukrywało się przed bombardowaniami około 40 osób z okolicznych domów, w tym moja ciężarna żona Wanda.

Nagle przyszło olśnienie! Przypomniałem sobie, że od kilku dni specjalne brygady niemieckie zakładały ładunki wybuchowe na filarach mostu, łącząc je przewodami elektrycznymi. Wróciłem do strażnicy po kleszcze. Kolega strażak, jak pamiętam pochodził z Gorlic, powiedział mi, że są to przewody niskiego napięcia. Więc wziąłem ze sobą (…)

Całą przeczytasz w najnowszym DTS. Kliknij i czytaj za darmo on-line:

Reklama