Nie jestem spadochroniarzem

Nie jestem spadochroniarzem

Rozmowa z RAFAŁEM SKĄPSKIM – kandydatem SLD na prezydenta Nowego Sącza, wiceministrem kultury w latach 2001-2004


– Dlaczego chce Pan być prezydentem Nowego Sącza?

– Jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, jestem związany z Sądecczyzną jeszcze bardziej niż wówczas, kiedy przyjeżdżałem tu jako wiceminister, bo od dwóch lat mieszkam w gminie Łącko, mam dom w Jazowsku. Jest tak pięknie i tak miło, że do Warszawy jeżdżę okazjonalnie kilka razy w roku.

– Jeśli w Jazowsku jest tak pięknie i miło, to po co Panu na zabetonowanym sądeckim rynku urzędować?

– U mnie jest tak zielono, że ja chętnie część zieleni przeniósłbym na ten rynek. A poważnej – myślę, że moje doświadczenie może być przydatne Sączowi. Mój sposób pojmowania zarządzania, kontaktów z ludźmi, porozumiewania się, może służyć temu miastu. Chcę w ten sposób pokazać, że sądeczanie nie są skazani wyłącznie na ten dualistyczny wybór, jaki w Polsce od lat funkcjonuje, czyli albo PiS albo PO.

– Ale mieszkańcy Nowego Sącza powiedzą: dlaczego prezydent miasta będzie dojeżdżał do pracy z Jazowska?

– To dla mieszkańców Sącza może być plus, bo taki prezent będzie wiedział, jak ciężko jest przejechać przez ul. Węgierską. Nie będzie spacerkiem przychodził do ratusza, tylko będzie pokonywał te same trudności i te same kłopoty, które mają mieszkańcy, dojeżdżający codziennie do pracy.

– A co Pan powie konkurentom i dziennikarzom, którzy zarzucą Panu, iż nie jest z Nowego Sącza?

– Możemy podać przykłady zarządzających miastami osób, które nie są stricte mieszkańcami tych miast, tylko mieszkają w okolicy albo wręcz przyjechali z innego do tego miasta.

– Kiedyś się na takich mówiło „spadochroniarze”.

– Mówiło się tak, ale czy ja jestem spadochroniarzem? Jeśli w galerii przy sądeckim Rynku, gdzie Maria Ritter ma swoje obrazy eksponowane, wisi portret mojej prababki z 1860 r., to czy ja tu jestem spadochroniarzem?

– A zna Pan taką klasyfikację: krzok, ptok i pniok. Gdzie się Pan lokuje?

– Ja jestem taki pnioczek. Mój dziadek urodził się w Jazowsku, tam był chrzczony. Był dzierżawcą dóbr w Łososinie Dolnej i Brzeznej, był komendantem drużyn Bartoszowych w 1914 r. w Nowym Sączu. Był przewodniczącym sądeckich kółek rolniczych. Więc te korzenie są.  Mój ojciec tu do 20. roku życia się wychowywał.

– Ale Pan nie mieszkał ani jednego dnia w Nowym Sączu.

– Ale takie są też losy Polaków po II wojnie światowej, którzy z różnych powodów byli zmuszani do migracji. Moi rodzice okres II wojny światowej spędzili w Krakowie i pod Krakowem, ale w 1945 r. wyjechali na ziemie odzyskane. Ja się tam urodziłem.

– Jak się czuje kandydat Sojuszu Lewicy Demokratycznej w mateczniku prawicy?

– Mam dobre wspomnienia z okresu, kiedy tutaj w mateczniku prawicy prezydentem był Józef Antoni Wiktor – człowiek SLD. Wygrał wybory i jego kadencja jest wciąż dobrze wspominana.

– Czekam na takie zdanie, kiedy Pan powie, że Józef Antoni Wiktor dał przykład jak SLD może wygrywać w mieście, gdzie elektorat jest bardzo tradycyjny. Pan ma tego świadomość?

– Mam świadomość. Mam równocześnie świadomość, iż moim atutem jest to, że ja mam inny rodzaj spojrzenia na Nowy Sącz. To jest tak jak przychodzi się do kogoś w odwiedziny i zauważa paproszek na dywanie czy jakąś malutką pajęczynkę, których domownicy nie widzą, bo się przyzwyczaili. Tak mnie może denerwować i może mi przeszkadzać dziura w asfalcie, obok której dziesiątki sądeczan będą przechodzić obojętnie, bo ona zawsze była.

– Ale sądeczanie są bardzo tradycyjni, przywiązani choćby do tej wspomnianej klasyfikacji: pniok, krzok, ptok…

– Ale tradycja to jest też to, czym ja się cały czas zajmuję hobbystycznie. Bardzo dużo piszę, publikuję. Moje publikacje są w „Roczniku sądeckim” w „Almanachu sądeckim”, w „Almanachu łąckim”. W aktualnym numerze jest mój duży artykuł o rodzinie. To jest nawiązywanie do tego, co członkowie mojej rodziny dla Sądecczyzny i dla Sącza zrobili. Mój pradziad żyjący 102 lata, był w 1846 r. obwołany przywódcą powstania sądeckiego, ale do powstania nie doszło, bo już 2-3 dni później został zadenuncjowany. Przeszedł areszt w Sączu, areszt sądowy we Lwowie i dostał karę 10 lat w twierdzy Spielberg.

– Jak się zostaje kandydatem SLD na prezydenta? Dzwoni telefon z propozycją? Dzwoni centrala z Warszawy?

– Nie, centrala w ogóle o tym nie wiedziała. Jestem wiceprzewodniczącym Stowarzyszenia Kuźnica i z tej racji uczestniczyłem od marca w rozmowach partii i organizacji, nazwijmy to, opozycyjnych. Rozmowy doprowadziły do podpisania tzw. deklaracji sądeckiej. Sądziliśmy, że ta deklaracja, która mówi o poszanowaniu prawa, o prawach obywatelskich, doprowadzi w konsekwencji do wspólnego kandydata i wspólnej listy opozycyjnej.

– I w tym momencie Sojusz Lewicy Demokratycznej zrywa tę koalicję.

– Nie, deklaracja jest podpisana, nikt jej nie zerwał, nikt nie wycofał swojego podpisu. Natomiast to jest deklaracja bardzo ogólna co do pewnych idei. Ona mogła doprowadzić do jednej listy, ale nie doprowadziła, bo zaważyły względy formalne. Nie udało nam się przekonać kolegów po drugiej stronie stołu z PO i Nowoczesnej do tego, by stworzyć taki rodzaj listy i poparcia jednego kandydata jak stało się to w Krakowie, w Łodzi, w Sieradzu i w kilku innych miastach.

– Jak się w Waszej partii wyłaniania kandydatów? Nie trzeba akceptacji centrali?

– Cały czas dążyliśmy do tego, by była jedna lista popierająca jednego kandydata – Leszka Zegzdę. Zakładaliśmy, że my nie wystawimy swojego kandydata. I dopiero sytuacja, w której nie mogliśmy ze względów formalnych być na listach innej partii, skoro nie udało się powołać komitetu poza partyjnego tak jak „Przyjazny Kraków”, sprawiła, że okazało się, iż trzeba szukać swojego kandydata. I koledzy zapytali mnie o zgodę.

– Zna Pan nazwiska pozostałych kandydatów, tych oficjalnie już zadeklarowanych i tych nieoficjalnych.

– Pani Iwona Mularczyk, pan Leszek Zegzda, pan Jeży Gwiżdż, mówi się o panu Głucu, panu Handzlu, Fałowskim.

– Kto będzie najpoważniejszym kontrkandydatem? Kogo Pan najlepiej zna?

– Najlepiej znam pana Leszka Zegzdę, bo współpracowałem z nim jak był wiceprezydentem, a ja wiceministrem. W zasadzie można powiedzieć, że ta współpraca nigdy nie została zakończona, bo zawsze znajdowaliśmy jakieś pole do wspólnych rozmów o Sądecczyźnie, niezależnie od tego, jakie funkcje zawodowe mieliśmy.

– Ma Pan zdiagnozowane najpilniejsze potrzeby i problemy Nowego Sącza?

– Diagnozuję to i na pewno jest kilka takich rzeczy. Ale chodzi o to, żeby mieszkańcy Sącza czuli się w tym mieście bezpiecznie, żeby miasto było przyjazny i myślę, że to są różne zadania dla trzech grup wiekowych: osób młodych, osób czynnych zawodowo i seniorów w tym także osób niepełnosprawnych, które w każdej z tych kategorii się znajdują.

– Co to znaczy: miasto przyjazne, bo to trochę za ogólne.

– Bo jeszcze nie jest czas na szczegółowe programy. Miasto przyjazne, czyli miasto, które troszczy się o swojego obywatela, troszczy się o właściwą ilość żłobków, o właściwą ilość miejsc w przedszkolach, o dobrą komunikację, o świeże powietrze, o pracę.

– SLD nie ma w powiecie, w województwie ani jednego radnego, nie ma sądeckiego przedstawiciela w Sejmie, a w Radzie Miasta jest tylko Kazimierz Sas, który nota bene tak głosuje jak ludzie z PiS prezydenta Nowaka.

– Prezydent Nowak nie już w PiS, więc widocznie Kazimierz Sas ma tę mądrość przewidywania i wiedział, że pan Nowak nie będzie w PiS.

– A jeśli Pan zostanie prezydentem nie mając radnych?

– Tak też bywa i to jest też doświadczenie. Prezydent Majchrowski w Krakowie też miał chyba w jednej ze swoich kadencji taką sytuację. Nigdy nie jest tak, że prezydent wygrywa w ten sposób, że jest jedynowładcą. Musi się liczyć i z Radą Miasta, i z powiatem, i z sąsiednimi gminami, bo miasto nie żyje w jakimś wyłączeniu z całości, więc oczywiste, że ta współpraca musi być. Ja jestem człowiekiem porozumienia, konsensusu. Każdy z nas, kto startuje, zakłada, że wygra, musi tak zakładać, bo inaczej to byłaby walka bezsensowna.

– Jeśli zostanie Pan prezydentem, kogo dobierze Pan na kluczowe stanowiska?

– To absolutnie za wcześnie. Zakładamy cały czas teoretycznie, że zostaję prezydentem, czyli jest moment przed drugą turą, gdy następują pewne porozumienia, pewne przesunięcia wyborców, pewne apele: przegrałem, więc niech moi wyborcy głosują na X. Więc nie mogę dzisiaj przewidzieć, jak to się ułoży. Po drugie byłbym nieodpowiedzialnym, gdybym powiedział: będę wymieniał wszystkich dyrektorów, wszystkich prezesów spółek i instytucji podległych…

– A nie wymieniałby Pan?

– Muszę przeanalizować, poznać.

– Pytałem Pana o te zasoby, wyborcy będą się zastanawiać: Skąpski jest z SLD, będzie więc sięgał po ludzi lewicy, a może nawet po ludzi PZPR?

– Oni jeszcze funkcjonują? 30 lat minęło.

– Wyborcy mogą mieć takie wątpliwości.

– W PZPR było maksymalnie 3 mln członków. To nie była jakaś wąska grupka złoczyńców.

– Ale od jutra zaczną do Pana dzwonić telefony z pytaniem: jacy ludzie za Panem stoją? Poprę Pana, ale chcę zostać prezesem spółki komunalnej.

– Prezesem spółki komunalnej zostanie albo ten, który jest, jeżeli spółkę prowadzi dobrze, albo zostanie ten, który będzie dawał gwarancję dobrego funkcjonowania. Nie ma obawy, nie będzie żadnej rewolucji, nie będzie wyrzucania ani wietrzenia.

– Nie słyszał Pan takiej opinii: Skąpski przewietrzy ratusz.

– Świeże powietrze zawsze jest lepsze od zaduchu, tylko trzeba wiedzieć, które okna otwierać, tak żeby nie było przeciągu.

– I nie będzie rewolucji?

– Po co?

– Z kim się Pan spotka w drugiej turze?

– Każdy z kandydatów w tej chwili ma ogromne szanse. Żeby być stricte kandydatem, muszę być zarejestrowanym, dzisiaj pan rozmawia z nominowanym.

Czytaj „Dobry Tygodnik Sądecki” – kliknij i pobierz bezpłatnie:

 

WYBORY 2024

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama