Im dalej od wojny, tym więcej Polaków ratujących Żydów

Im dalej od wojny, tym więcej Polaków ratujących Żydów

Rozmowa z Anną GRYGIEL-HURYN – mieszkanką Nowego Sącza, przewodniczącą Małopolskiego Oddziału Stowarzyszenia „Dzieci Holokaustu”

– 25 marca w Narodowym Dniu Pamięci Polaków Ratujących Żydów w czasie II wojny światowej prezydent RP Andrzej Duda uhonorował pośmiertnie Krzyżami Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski rodziny Jaroszów ze Stańkowej. Odznaczenia otrzymali: Maria i Franciszek Jaroszowie oraz ich  córka Stanisława Liptak. Pani zawdzięcza życie Marii i Franciszkowi Jaroszom. Ich syn Józef  Jarosz przyjął takie odznaczenie w zeszłym roku w sądeckim ratuszu. Pan Józef, dzisiaj 88-letni mężczyzna, i Pani osobiście byliście w Warszawie u prezydenta?

– Józef Jarosz ze względu na stan zdrowia do Warszawy nie pojechał. Ja otrzymałam zaproszenie od pana Tomasza Brzustowskiego z Kancelarii Prezydenta RP, ale do Warszawy też nie pojechałam. Za daleko dla mnie. Gdyby uroczystość odbyła się w Krakowie, pewnie bym pojechała. Ale uroczystości w pałacu prezydenckim skrupulatnie oglądałam i byłam oburzona, aby nie powiedzieć wściekła.

– Co było powodem Pani oburzenia?

– Osoba Jana Piotra Jarosza, który odbierał odznaczenie pośmiertnie w imieniu nieżyjącego ojca Jana Jarosza ze Stańkowej, a nie miał do tego żadnego prawa. Po prostu podszył się pod rodzinę innych Jaroszów, która moją rodzinę uratowała w Stańkowej. Dzięki niej przeżyliśmy okupację niemiecką. Ze spotkania u prezydenta  podano błędną informację jakoby rodzina Franciszka Jarosza uratowała 17 Żydów, a było nas tam 14 osób, z czego przeżyło 12. Jednym słowem w pałacu prezydenckim była hucpa.

– Rozmawiałem z Józefem Jaroszem i ten też nie krył oburzenia, że ktoś nieprawnie odbiera odznaczenie za rzekome ratowanie Żydów w Stańkowej.

– Powtarzam, to jest wielki skandal. Człowiek, który odbiera Krzyż Komandorski OOP, posłużył się nieprawdą. Twierdzi, że jego ojciec o nazwisku Jarosz, działając w partyzantce wraz ze swoimi ludźmi rzekomo chronił piwnicę, w której my przebywaliśmy w Stańkowej. Naszą ziemiankę nocami pilnował Józef Jarosz, który ma dzisiaj 88 lat. Stał godzinami na czatach w lesie obserwując teren oświetlany od czasu do czasu przez niemieckie reflektory, tak byśmy w razie zagrożenia mogli uciec do przygotowanych w lesie przez Jaroszów kryjówek.

– Jak zatem wyglądała prawdziwa historia Pani rodziny w tamtych tragicznych czasach?

– Przed 1942 r. moi rodzice mieszkali w Wojakowej. Ojciec Roman pochodził z Kalisza. Mama Regina zaś z Wojakowej. Poznali się na studiach w Łodzi. Kiedy w 1941 r. Niemcy utworzyli getta w Zakliczynie, zagonili do niego tysiące Żydów z okolicy. Tam trafiła moja rodzina: ojciec mamy Mojżesz Riegelhaupt, który miał stadninę koni w Wojakowej, siostra mojej mamy Mania z mężem Taugerem i dwuletnią córką Anną, dwaj bracia mamy Zygmunt i Leon i bratowa mamy Regina żona Leona Riegelhaupt. Ja urodziłam się w 1942 r. w zakliczyńskim getcie. Getto nie było otoczone murem a drewnianym płotem. Dlatego pracownicy stadniny dziadka Mojżesza przyjeżdżali i dostarczali nam żywność. Dziadek był szanowanym człowiekiem. Zanim nastąpiła likwidacja getta, przyjechali czterema furmankami i wywieźli nas do kryjówek w lesie. Tym sposobem uratowali dziadka, mamę ze mną na rękach, bratową i brata mamy Zygmunta. Kiedy wrócili po kolejnych Żydów, getto było otoczone przez Niemców i przygotowane do wywózki najpierw na stację kolejową w Tarnowie i dalej do Bełżca. Tam zginął mój tatuś, którego niedane było mi poznać. Te osoby, które nas wywoziły z getta, uhonorowane zostały medalami i dyplomami „Sprawiedliwi wśród narodu świata ”przyznanymi przez Instytut Yad Vashem.

– Co dalej działo się z Wami, zanim trafiliście do państwa Jaroszów w Stańkowej?

– Przez półtora roku mama ze mną na rękach błąkała się po różnych domostwach dobrych ludzi, aż w końcu trafiła do Stańkowej. Tę kryjówkę znalazł nam Andrzej Piechnik z Wojakowej. I tutaj zastąpiły szczęśliwe okoliczności. Głowa rodziny Jaroszów pan Franciszek był znany w okolicy jako domorosły weterynarz, złota rączka. Handlował mięsem, drobiem m.in. z Żydem z Nowego Sącza Wolmanem. Znali się, zanim zaczęto likwidować getto w Nowym Sączu. Wolman poprosił Franciszka Jarosza, by ten ukrył u siebie żonę i dwie córki. Również o pomoc w naszym imieniu poprosił Jarosza Andrzej Piechnik. Tak do Jaroszowej ziemianki trafiło w sumie 14 osób. Żyliśmy jak krety pod ziemią ponad półtora roku, aż do stycznia 1945 r. Z ziemianki wyszło 12 osób, bo dwójka Żydów opuściła ukrycie idąc po pieniądze do swoich domów, żeby zakupić żywność i już nie wrócili. Jaroszowie zorganizowali nam transport i pod osłona pewnej styczniowej nocy przyjechaliśmy do Nowego Sącza.

– Śledziła Pani losy swoich ziomków ukrywających się wraz z Wami w Stańkowej?

– Mojej najbliższej rodziny tak. Oczywiście dziadek z moją ciotką i córkami wyjechali do Izraela, kiedy powstało państwo w 1948 r. Ja z mamą i wujkiem zostaliśmy w Polsce.

– Nie kusiło Pani, aby wyjechać z Polski?

– Mama absolutnie się na to nie godziła, twierdząc, że tutaj jest jej Ojczyzna. Ja miałam taki pomysł po stanie wojennym, by pojechać do Izraela, ale nie otrzymałam paszportu. I zostałam…

– Wracając do głównego wątku naszej rozmowy. Czy dalej będzie Pani drążyła sprawę z przyznaniem przez prezydenta RP odznaczenia niewłaściwej osobie?

– Będę chciała się dowiedzieć, jak to się stało, że Jan Jarosz przekonał do siebie urzędników Kancelarii Prezydenta RP. Bo uważam to za wielki skandal. Okazuje się, że im dalej od wojny, to „coraz więcej Polaków ratowało Żydów”.

Rozmawiał Jerzy Wideł

Fot. Arch. A. Grygiel-Huryn

Reklama