Grajdół Festiwal 2022: Ludzie, muzyka, konteksty [RELACJA]

Grajdół Festiwal 2022: Ludzie, muzyka, konteksty [RELACJA]

Wielokrotnie miałem przyjemność uczestniczyć w festiwalach i to o różnej proweniencji, co bywa przeważnie fantastycznym przeżyciem, ale i ostrą harówką – szczególnie wtedy, gdy wydarzenia samego w sobie nie można wpisać jedynie w rama rasowego uczestnictwa, ale również, a może przede wszystkim – publicystycznych zobowiązań.

Gdy ruszyłem z moim niemałym tobołkiem, by doświadczyć Grajdołu, miałem pewne obawy. Wokół festiwalu, pomimo że jest to dopiero druga edycja (o pierwszej pisaliśmy TUTAJ), narosło wiele ciekawych historii, plotek i mitów, a ja sam nie wiedziałem, czego do końca się spodziewać. Moje wątpliwości rozwiały się stosunkowo szybko, gdyż po godzinie z górką pieszej wędrówki od Kosarzysk do Chatki Magóry.

Głównodowodząca festiwalową wioską załoga Fundacji KarpatArt w składzie: Piotr Mizgała, Mikołaj Dunikowski, Monika Piwowarczyk, Olga Pyrz, Michał Borkowski, Magda Gorgoń i Emilia Majewska nie kłamali w facebookowych zajawkach, że Grajdół Festiwal to dużo skakania (wróciłem z zakwasami jak cholera), muzyka do późna (każdy dzień kończył się równo ze świtaniem), tańce, hulanki, swawole (pełna zgoda, choć tutaj z zaznaczeniem, że każdy z uczestników na swój własny i podyktowany temperamentem sposób), leżenie w trawie albo taplanie się w błocie (tego drugiego z racji pory suchej nie byłem w stanie zweryfikować). Trzy dni uczty dla zmysłów, mózgu i ciała (drobna korekta – cztery dni). Wyjątkowa selekcja najciekawszej muzyki młodej sceny (powiedzieć wyjątkowa, to jakby nic nie powiedzieć). Do tego spotkania z ludźmi ze świata literatury, publicystyki i nauki i to wszystko w zapierającym dech w piersiach otoczeniu Beskidu Sądeckiego. Oj, tak!

Michał Borkowski i… | fot. Sebastian Woropaj

W całej wiosce dało się wyczuć atmosferę wolności. Wszyscy podchodzili do siebie w sposób normalny, naturalny, jakby znali się od lat, a każdy kto tam był, zostawiał swoje dotychczasowe życie oraz problemy daleko w tyle. Grajdół okazał się imprezą dla mnie, choć otwartą dla wszystkich – imprezą mającą swój niepowtarzalny klimat otwartości i bezspinkowości. Ogólnie góry staram się tolerować. Lubię bardziej slow niż hop. Może nie przeraża mnie perspektywa braku dostępności do sieci przez kilka dni (choć delikatny dyskomfort pozostaje). W kontekście czasu spędzonego z daleka od zgiełku wystarczają mi nowosądeckie planty, a gorący prysznic uważam za ukoronowanie dnia i relaks najwyższej próby. Punkty wspólne: entuzjazm względem muzyki dobrej i bez ograniczeń gatunkowych, ciekawość i niekomercyjność świata.

Jednak pomimo tego, że okoliczności nie należały do moich „personal fave”, nie był to dla mnie żaden szkopuł. Przyjechałem tu, gdyż chciałem albo potwierdzić rodzącą się na naszych oczach festiwalową mitologię, obalić ją lub poddać osobistej dekonstrukcji. We wczesnych godzinach popołudniowych pierwszego dnia Grajdołu prace koncepcyjne i wszelakie inne jeszcze w najlepsze trwały. I choć nie wiedziałem, co dokładnie się tutaj odstawia, to czuć było w powietrzu, że to zaledwie kosmetyka, a sztab głównodowodzących jedynie wyczekuje odpowiedniego momentu, by wprowadzić festiwalową machinę w ruch i przywitać wszystkich spragnionych „dziania się”.

Czwartek – na tle piątkowych i sobotnich atrakcji programowych, przedstawiał się stosunkowo spokojnie. Przywitałem się z organizatorami, fantastyczną załogą Grajdołu, następnie rozbiłem namiot, by już na spokojnie rozpocząć swoją odyseję po festiwalowej mikrowiosce. Warto było pojawić się tutaj wcześniej. Był to wyśmienity czas, by zajrzeć pod podszewkę wydarzenia, oprowadzić się (bądź zostać oprowadzonym) po niemałym terenie i wysłuchać inspirujących opowieści o tym, co już było, jak to się stało, że się zadziało i co dalej.

… ułamek reszty załogi, bez których nic | fot. Sebastian Woropaj

W kontekście programowym można było doświadczyć poruszającego fotoreportażu „Od pierwszych dni wojny” autorstwa Adama Jaremki. Galeria towarzyszyła festiwalowiczom przez cały czas trwania imprezy i została poświęcona pomocy dla uchodźców zUkrainy, której bastionem okazał się Przemyśl. Tego dnia wystartowała również Scena Leśna, a konkretniej rzecz ujmując pierwszy koncert z opasłego lineupu. Kadabra Dyskety Kusaje, gdyż o nich tu mowa, to wykonujący muzykę z pogranicza folku, dream popu i eksperymentalnej elektroniki ukraińsko-polski duet, w którego skład wchodzą Mariya Mavko, pochodząca ze Lwowa flecistka i wokalistka, oraz Michał Szczepaniec – wrocławski producent i multiinstrumentalista. Od strony wydawniczej pochwalili się wydaną w 2019 roku koncepcyjną EP-ką „Simplex” oraz debiutem fonograficznym „Słowa”, czyli rzeczą stosunkowo świeżą, gdyż z końca kwietnia br. Podczas czwartkowego występu natomiast zaprezentowali autorskie kompozycje inspirowane ukraińską i polską muzyką ludową oraz reinterpretacje tradycyjnych pieśni ukraińskich. Koncert ten rozsadzał sztywne rama „odtwarzanych” dźwięków, przybrał formę prawdziwie żyjącej i oddychającej sztuki. Myślę, że ich występy staną się obowiązkowym dziwowiskiem w kalendarzu każdego miłośnika muzyki rozrywkowej. Zatem śledźcie ich dalsze poczynania i bukujcie bilety.

Po koncercie scenę zaanektował dla siebie wspaniały filmoznawca Filip Nowak. Po krótkim, acz treściwym wprowadzeniu zahaczającym o sytuację społeczno-polityczną na Ukrainie i tym jak kinematografie reagują na zmiany w tym temacie, obejrzeliśmy dwie krótkometrażówki nagrodzone podczas 6. edycji Festiwalu Filmowego UKRAINA. Światła gasił RiK swoim djeskim setem.

RiK Session | fot. Sebastian Woropaj

Piątek nie dawał się nudzie. Pierwszą połowę „dobrego początku” wypełniły spotkania autorskie na deskach, paletach i worach siana Sceny Leśnej. Ale zanim do tego doszło, w dzień można było oczywiście wejść na różne sposoby. Po dobrym śniadanku i kawce w Chatce Magóry (schronisku i press-roomie w jednym) część z festiwalowiczów wybrało dźwięki bębna, grzechotek i dzwonków koshi, a konkretniej rzecz ujmując warsztaty pracy z ciałem w tańcu prowadzonym przez gościnię poprzedniej edycji Grajdołu Joannę Cichoń. Lekkim popołudniem zawitał do wioski Krzysztof Story, dziennikarz „Tygodnia Powszechnego”, ale i podróżnik piszący o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą. A z czym konkretnie? A ze swoją reporterską podróżą przez Polskę pt. „Stąd. 150 dni pod jednym adresem”, podczas której stawiał wielkie pytania w małych miejscowościach. Opowiedział o jednym konkretnym adresie – konkretnej ulicy i numerze domu – oraz trasie, która swoim zasięgiem objęła cały kraj.

Krzysztof Story | fot. Sebastian Woropaj

Podczas kilku wypraw spędził w drodze ponad 4 miesiące, na rowerze przejechał ponad 6000 kilometrów i dotarł do każdego z 16 województw. Do obcych drzwi zapukał 150 razy. Rozmawiał z pielęgniarkami i chorymi, z nauczycielami i pijakami, żołnierzami i artystami, biednymi i bogatymi, starymi i młodymi, na wsiach i w miastach. Głównie słuchał tego, co mają do powiedzenia Polacy zza przypadkowych drzwi. Konkrety Krzysztof Story podawał w szybki, humorystyczny i arcyciekawy sposób. Anegdot i śmiechu było co niemiara. Kto nie był, niech żałuje.

Miejsce ustąpił Monice Sznajderman – antropolożce kultury, wydawczyni, współzałożycielce Wydawnictwa Czarne, pisarce i doktorce nauk humanistycznych, która opowiedziała nam nie tylko o swojej książce „Pusty las” i przeszłości beskidzkiej wsi Wołowiec, z której kolejno znikali szukający szczęścia za oceanem biedacy, wizjonerscy nafciarze, Żydzi, Cyganie, Łemkowie, ale podzieliła się swoim doświadczeniem, przybliżając kulisy pracy redakcyjnej w swoim wydawnictwie.

Monika Sznajderman (po lewej) | fot. Sebastian Woropaj

Druga odsłona dnia to już równe i miarowe łojenie do późnej nocy, a w zasadzie wczesnych godzin porannych. Jeżeli pojęcie „sky is the limit” w obecnych czasach cokolwiek jeszcze znaczy, to w kontekście piątkowego lineupu poziom eklektyzmu sięgał stratosfery, a może nawet okołoziemskiej orbity. Gitara, darbuka, akordeon, tapan i klarnet – taka fuzyjność może oznaczać jedynie BalkanArtz, którzy ze zwinnością linoskoczka i murarza akrobaty wylali muzyczne fundamenty pod Scenę Główną. Elementy ludyczne i rock’n’rollowe, mariaż ortodoksyjnych bałkańskich brzmień z nowoczesnymi, a nawet ponowoczesnymi aranżami, to tylko czubek góry lodowej mashup’u gatunkowego, który sobą reprezentują. Uwierzcie mi, mało osób (jeżeli w ogóle) byłoby w stanie oddać w słowie czy piórem to, co pokazał BalkanArtz i w zasadzie każdy z kolejno pojawiających się na scenie artystów. Cajon i darbuka odpowiadały na zaczepki gitary basowej, akordeon bratał się z gitarą elektryczną, a obok żywiołowych utworów inspirowanych folklorem rumuńskim wybrzmiewały liryczne sevdalinki. Delikatnie napiętej atmosfery panującej na początku koncertu nie dało się ukryć, ale fani nie zawiedli. Wsparcie i zaangażowanie ze strony widowni oraz wspaniała atmosfera spowodowały, że zespół po raz kolejny opuszczał scenę w poczuciu sukcesu, dobrze wykonanego jobu i w przeświadczeniu, że publika na Grajdole to swoisty top-class.

BalkanArtz | fot. Sebastian Woropaj

Ogólnie nie mam zamiaru specjalnie się tutaj mądrzyć, gdyż może z pominięciem dwóch-trzech bandów, pozostałe ekipy były mi kompletnie obce. Stąd czapki z głów dla organizatorów za wspaniały i genialny w swojej syntetyczności feedback, który zapodali na swoim fanpage’u, a z którego czerpałem niczym z nieprzeniknionych zdrojów mądrości. Żmij to kolejny skład, który gościł na Grajdole. Ze świata słowiańskich baśni i mitów, a może rockowych interpretacji muzyki ludowej, ulepili własny autorski repertuar. Żmij wywijał historie piękne i wzruszające, ale też tajemnicze i mrożące krew w żyłach. Dwóm wokalom towarzyszyły ciężkie brzmienia przeplatające się z dźwiękami liry korbowej oraz mandoliny. Zespół dotarł do mnie, tak jak dociera się do patologicznie niepoprawnego ucznia, tyle że poprzez medium stricte muzyczne. Wykrzyczenie tekstu i różne osobliwe modulacje głosu w przyjętej przez Żmija stylistyce dawały po głowie i do myślenia, nie wspominając o wzrastającym z każdym kolejnym songiem klimacie niesamowitości. Krzyk, oprócz innych zmian dokonanych na materiale źródłowym uczynił przekaz bardziej agresywnym, w pewnym sensie buntowniczym, agitatorskim. Wszedłem w to całym sobą i nie żałuję.

Żmij | fot. Sebastian Woropaj

Grajdół to festiwal mocno przeorany folkiem. Jednak przewrotnie w tym temacie kolejny z lineupowców, czyli Hiob Dylan flancowany jako człowiek-wilk (albo wilk-człowiek), swoją twórczość opisuje gatunkami anti-folk i outlaw country (whatever it means…). Ten przywdziewający maskę króla lasu, by śpiewać po polsku o Polsce bard-dziad, tak jak wiele z powracających pod Chatkę Magóry artystów, musiał wyjątkowo ukochać sobie ten punkt na kulturalno-eventowej mapie Polski. Sunący wzdłuż muzycznie wyznaczonej szosy niczym jakiś odklejony od rzeczywistości donkiszotowski autostopowicz – wrażliwy, żywiołowy, na swój sposób walczący o prawa swoje i ogółu – Hiob Dylan, to balansujący na granicy klasycznego koncertu i performance’u komentator przywar i cnót wszelakich. Nie wszystkiemu, co płynęło tego wieczora ze sceny mogłem z pełną stanowczością przyklasnąć, niemniej jednak urok i dryg kompozytorsko-tekściarski, jak i sama kreacja, to składowe, które zostały we mnie jeszcze na długo po występie. Czapki z głów – maski z twarzy!

Hiob Dylan | fot. Sebastian Woropaj

Co powstało na scenie z połączenia punkowego buntu, galicyjskiej swojskości, rekonstruktorskiej wyobraźni i literackiej erudycji? Oczywiście Hańba, czyli znany i lubiany fabularny koncept, którego bohaterowie piętnują zło otaczającego ich świata obraną kanwą, czyli Polską przełomu lat 30. i 40. A jak to robią? Słowami międzywojennych poetów: Tuwima, Broniewskiego, Szymańskiego, Ginczanki, Szenwalda i innych.

Laureaci Paszportów Polityki, nagrody Czesława Niemena na Nowej Tradycji i tej im. Grzegorza Ciechowskiego, a i nie zapominajmy o Fryderyku; do tego bywalcy takich imprez jak Opener Festival, WOMEX, Colours of Ostrava, Off, Primavera czy Mona Foma, Hańba to klezmersko-punkrockowo-folkowa kapela, która – jak twierdzą sami organizatorzy, pełni w tym roku „tę samą rolę w lineupie, co w zeszłym Kirszenbaum – rolę wehikułu, który zabiera do krainy muzycznych osobliwości na pograniczu absurdu, ale nie po to by się dziwić i bezczynnie stać, ale skakać pod sceną i wspólnie wykrzykiwać refreny.” Po ich chyba-jeszcze-piątkowym występie trudno było się z tym nie zgodzić. Hańba to najnienormalniejszy w świecie rock’n’roll. W pakiecie może nie uświadczyłem motania się po scenie, rozwalania sprzętu, rozstrojonych gitary czy machania włosami, ale gdy odjąłem te elementy pozostała mi po prostu nieskrępowana energia, wolność często zahaczająca o absurd czy awangardę, ale też nieco bardziej rozbudowana forma, zabawy rytmem, tonacją i tekstami, po które warto, a nawet należy sięgać.

Hańba | fot. Sebastian Woropaj

Im dalej w las, tym już tylko lepiej. Organizatorzy dwoili się i troili, by odmaszerowanie spod sceny nie należało do najłatwiejszych. Kolejnym bandem, który zameldował się na Głównej, a w zasadzie na nią wtargnął, była dziewięcioosobowa grupa PotOCK, która przybyła do Grajdołu, by w spektakularny sposób zderzyć ze sobą mocarne brzmienia rocka z góralskimi zaśpiewami. Skądinąd wiem, że wielu festiwalowiczów na ten występ zacierało ręce do krwi. Co bardziej psychotyczni – do samych kości. PotOCK w swojej wielogłosowej syntezie folku góralskiego i rocka, oprócz przeogromnej dawki trudnej do zdefiniowania, choć jak najbardziej pozytywnej energii, przybliżył wszystkim góralską gwarę i muzykę, przeniósł duchem w karpackie krajobrazy. To, co zaprezentowali podczas piątkowo-sobotniego setu – na scenie i spod nią – można określić mianem zjawiska z pogranicza zawianej imprezy i plemiennej zabawy, którym targały spontaniczność, mistyczna energia i ro(ck)mantyzm. Wspaniałe i obowiązkowo do powtórzenia.

PotOCK | fot. Sebastian Woropaj

Kolejnych koncertów siłą rzeczy nie można było wpisać w piątkowy program festiwalowych zdarzeń. Sobotnią serię koncertową otworzyła z przytupem DJ Shoshana. Ciekawe jest to, że jeszcze grubo przed jej występem, każdy z załogantów Grajdołu, z którym udało mi się rozmówić twierdził dokładnie to samo, a mianowicie to, że jej set to absolutnie obowiązkowy punkt programu. Shoshana sama pisze o sobie, że jest samozwańczą cygańską księżniczką. Ja dodałbym od siebie, że i szamanką, gdyż wszyscy zebrani pod sceną zatańczyli dokładnie tak, jak im zagrała. Ponoć sens swojego istnienia opiera na ludowych nutach, a podczas swoich występów niczym joystickiem steruje publiką, skutecznie zarażając miłością do bałkańskich dźwięków. Z pełną powagą i stanowczością i bez wulgarnej skromności nie zaprzeczę. Fakt wart odnotowania jest taki, że DJ Shoshana swój nocny set oparła na muzyce ukraińskiej i polskiej, z przewagą tej pierwszej, na sobotę zapowiadając tzw. Bałkańską Potupajkę, o której niestety nie dałem rady się przekonać. Choć z relacji świadków wiem, że tak było i było dobrze.

Równolegle z DJ Shoshaną na Scenie Leśnej zaprezentował się Oskar Cenkier – z tego, co udało mi się wyczytać z facebookowych zajawek, młody kompozytor i pianista, który kładzie spory nacisk na improwizację. I rzeczywiście artysta sporo miesza klasyką, post-klasyką, filmowymi i progresywnymi aranżacjami, całość spinając klamrą ambientu i baśniowości. Jego nocny występ oparł na mocno przetworzonym przez efekty fortepianie, uzupełnionym elektroniką i partiami organowymi. Osobiście kupuję takie tematy bez względu na koszty. Cenkier odciął mnie skutecznie od rzeczywistości, wciągnął do świata zdarzeń pozaziemskich, gwiezdnego pyłu i głębokiej hipnozy. To była jedna wielka, pełnometrażowa odyseja w głąb dźwięków i samego siebie. Dzięki, Oskar.

Na tak zwane dobicie Paweł Sacha, Krakus z wyboru, pianista z samouctwa i producent. Niejednoznaczny w stylistyce Sacha – stojący jedną nogą w filmie, drugą w ambiencie, synthwavie i disco, zaprezentował muzykę jako wypadkową wielu osobistych ciągot. A co wynikło z połączenia Chopina, Oscara Petersona, Two Steps From Hell, Jungle, Athletic Progression, Elder Island, Two Another czy twórczości Hani Rani? W sumie nie wiem, gdyż po koncercie Cenkiera byłem już mocno przeorany dniem i musiałem zrejterować do namiotu. Kto był – proszę o pilny kontakt!

Tomek Pilecki (środek) i jego rękodzieło | fot. Sebastian Woropaj

Nad Grajdołem słońce wzeszło. Mamy kolejny dzień, który był bodaj dniem najbardziej upakowanym pozamuzycznymi wydarzeniami. Zbieżnie z tym, co w piątek zaserwowali wszystkim piękni i młodzi i prężnie działający organizatorzy oraz wspaniała ekipa wolontariuszy – choć za sprawą Joanny Cichoń i jej warsztatów pracy z ciałem w tańcu, tak i sobota niespiesznie budziła do życia niedospanych po upojnej nocy imprezowiczów. Po delikatnym śniadanku, kawce i obowiązkowym odhaczeniu press-roomu, postanowiłem podglądnąć w akcji Tatianę Łukasiewicz, certyfikowaną nauczycielkę jogi, która dynamikę zajęć dostosowała do indywidualnych potrzeb i możliwości styranego festiwalowym życiem ogółu. Dokonała tego skutecznie, ale z czuciem, serwując niektórym z przybyłych pod Scenę Leśną sesję życia. Później, czyli lekkim popołudniem i za sprawą beskidzkiego przewodnika Martina Martingera i jego prelekcji pt. „Bieszczady pełne wrażeń”, wsłuchaliśmy się w te zasłyszane, jak i te niesłychane górskie opowieści. Dowiedzieliśmy się, gdzie w Bieszczadach idzie przenocować na dziko, które nieistniejące wioski odwiedzić, by wejść z latarką do starych bojkowskich piwnic, jak smakują proziaki podawane z czosnkowym masłem i ogórkiem (próbowałem, iście wyborne), a nawet tego, gdzie w Bieszczadach znajduje się Koniec Świata i jak tam dojść.

Joanna Cichoń i praca ciałem w tańcu | fot. Sebastian Woropaj

Mieliśmy również okazję spotkać się z Anną Dąbrowską, działaczką społeczną, filolożką, aktywistką na rzecz praw człowieka, prezeską stowarzyszenia Homo Faber, członkinią ruchu społecznego Grupa Granica. Clou rozmowy stały się granice między Nimi a Nami w kontekście przetrzymywania migrantów w polsko-białoruskiej „strefie śmierci”, ale i uchodźctwo podyktowane konfliktem zbrojnym na Ukrainie. Całość moderowała Katarzyna Komar-Macyńska, działaczka Związku Ukraińców w Polsce, animatorka kultury, redaktorka tygodnika „Nasze Słowo”. Jakby komuś pierwszej odsłony dnia było mało, równolegle z prelekcją Anny Dąbrowskiej rozkwitły warsztaty zorganizowane przez Igę Łukaszewicz, podczas których można było „zamknąć odrobinę lasu w naszyjniku”, czyli stworzyć swój własny leśny wisiorek z mchem pochodzącym z wolnego chowu. W festiwalowym pakiecie znalazły się ponadto zajęcia z Taijiquan poprowadzone przez Jaromira Śniegowskiego i warsztaty improwizacji scenicznej z Łukaszem Leśniewiczem.

Anna Dąbrowska | fot. Sebastian Woropaj

Deski Głównej podpalili pochodzący z warszawskiej Pragi Ignu. Ich brzmienie miało przepotężną moc, która w moim przypadku objawiła się dreszczami, ciarami i przepływami pozytywnej energii w różnych rejonach i rewirach mojego ciała, o których nie wypada mi w tym miejscu nadmieniać. Zgodnie z zapowiedzią, grupa przygotowała kilka muzycznych fajerwerków przepełnionych rockowym brzmieniem, które poruszyły struny niejednego serca. Całościowo sam występ robił robotę przemyślanym konceptem, a przejścia od momentów nieco psychodelicznych w stronę ognistego rockowego grania pociągały za sobą niesamowitą atmosferę, oddając zebranym to, co w muzyce przecież najważniejsze – emocje.

Ignu | fot. Sebastian Woropaj

Drugie miejsce na Studenckim Festiwalu Piosenki oraz pierwsze na Festiwalu Synestezje 2019 w Krakowie, czyli Box Anima montuje się na scenie i testuje granice akustycznego instrumentarium. W kompletnym odklejeniu od wcześniejszego Ignu postawili na minimalizm, a obrana gatunkowość to wypadkowa rozmiłowania w trip-hopie, art-rocku, progresywnym metalu czy jazzowej rytmice. Trio wchodziło głęboko pod skórę, wciągało i eksponowało emocje w swojej naturalnej formie. A to głównie za sprawą charyzmatycznego wokalu i ogólnej prezencji Natalii Orkisz. Orkisz to ogień sceniczny i artystka o tylu twarzach, ile tylko potraficie sobie wyobrazić. Z jednej strony bezkompromisowa, odważna i szczera w swoim przekazie, z drugiej wrażliwa, uczuciowa i romantyczna. I właśnie pod takimi hasłami wystąpili Box Anima – burzyciele tradycyjnych konwencji gatunkowych i żonglerzy emocjami najwyższej próby.

Box Anima | fot. Sebastian Woropaj

Troye Zillia to nie tylko lwowski projekt, któremu przewodzi Anastasiya Voytyuk, śpiewaczka, foklorystka, propagatorka ukraińskiej kultury ludowej oraz wirtuozka bandury – narodowego instrumentu Ukrainy. To także piękna i wzruszająca historia o wojennej proweniencji. Anastasiya przyjechała do Polski sama. Jej towarzysze pozostali na Ukrainie, a na scenie zastąpił ich kolektyw śląskich muzyków sesyjnych, z którymi dziewczyna koncertuje od początku swojego pobytu w Polsce, zbierając pieniądze na wsparcie swoich braci w broni. To, co zaprezentowali Troye Zillia na sobotniej scenie to fusion przez duże „F” – dźwiękom bandury i zaśpiewowi z ludowymi nutami towarzyszyła jazzująca perkusja, klawisze i syntezatory. Obcowanie z twórczością Troye Zillia przypomina wędrówkę, podczas której, co rusz przemieszczamy się między różnymi światami – światem spokoju i melancholii oraz światem wprawianym w ruch przez taneczny, pulsujący rytm. Nie dziwi więc fakt, że od początku swojej działalności zgarniają nagrody i wyróżnienia na przeróżnych przeglądach i konkursach – w kraju oraz za granicą.

Troye Zillia | fot. Sebastian Woropaj

Swoistym pozamuzycznym przerywnikiem wbił się klinem Teatr Scena Supernova krótkometrażową sztuką „Maraton w Nowym Jorku” w reżyserii Jakuba Kowalika na podstawie tekstu Eduardo Embry. W trakcie ich scenicznego biegu (dosłownie i w przenośni) aktorzy dialogowali, grali, bili się, wywlekając przed widzem swoje życiowe brudy i egzystencjalne lęki. U Kowalika bieg stał się nie tylko wyczynem samym w sobie, lecz metaforą walki z własną niewiarą i słabościami.

Teatr Scena Supernova | fot. Sebastian Woropaj

I szybki powrót na deski główne, a tam Chrust, czyli jak sami o sobie piszą: „Częściej puenta kiepskich żartów, niż czegoś dobry początek.” Ale spokojnie, to tylko taka Hiobowo Dylanowa artystyczno-sceniczna ściemo-kreacja. Chrust to folk, rock, electro, ciężkie bębny i elektroniczny bas najwyższej próby. Trzy zupełnie różne światy, style i osobowości. Z tego wszystkiego powstało coś bardzo świeżego, rezonującego, synergicznie łączącego to, co tradycyjne – z tym co nowoczesne i ponowoczesne. Podczas swojego występu Chrust urzekał twórczością, ale i poszukiwaniem pomostów między dawnym a współczesnym. Ich koncert emanował wyjątkową energią wynikającą z pozytywnego vibe’u i inspirujących relacji między artystami, jak również szczególnego rodzaju zaangażowania całego zespołu w wykonywaną muzykę. Nie mówiąc już o kontakcie z publicznością. To było widać, słychać i czuć. Jeszcze raz poproszę.

Chrust | fot. Sebastian Woropaj

Tego dnia ukraińskim kontekstom nie było końca – objawiały się wszędzie i z regularną częstotliwością. Warto tu wspomnieć, że jeszcze grubo przed festiwalowym „dzianiem się” organizatorzy przewidywali w jednym ze swoich facebookowych postów, że los ześle kogoś w ostatniej chwili. I tak też się stało. Na Głównej pojawili się nasi ukraińscy bracia walczący o swój kraj, czyli Joryj Kloc – ogień w sercach i na scenie, kozaccy harcownicy z rockandrollowym zacięciem i akustycznym instrumentarium. Mówiąc o twórczości Joryj Kloc w kontekście nocnego koncertu trudno mówić o „łagodzeniu obyczajów”. To było muzyczne „uderzenie” z piąchy prosto w Putinowską szczękę, z którego mocno wybrzmiewało antywojenne przesłanie i wsparcie dla narodu ukraińskiego. Pełne ekspresji dźwięki niosły niezwykłą energię, która udzieliła się wszystkim bez wyjątku. Koncert Joryj Kloc to była niezwykle mocarna i zarazem emocjonalna podróż po etnicznych brzmieniach, żywiołowe spotkanie pełne braterskiej energii i uczuć, których nie omieszkali zaakcentować również organizatorzy w swoich podziękowaniach na (przed)zamknięciu Sceny Głównej. Przekaz, to główny cel wytworzenia więzi między muzykami a publicznością. I to udało się tutaj w stu procentach.

Joryj Kloc | fot. Sebastian Woropaj

Główną, podobnie jak dnia wcześniejszego, zamknęła oficjalnie i z przytupem DJ Shoshana. Ale to nie był koniec zabawy z Grajdół Festiwal. Scenę Leśną, zdecydowanie spokojniejszą, zajął tandem specjalny z Łodzi, czyli Lucas Flint. Tytułowego artystę tworzącego spokojne, bedroompopowe brzmienia w stylu lofi, na koncertach wspomagał Kryowake – multiinstrumentalista powiązany z bydgoską sceną muzyczną, który w 2020 wydał swój debiutancki krążek „The Autumner”, oraz Dawid Kornacki. Według zapewnień organizatorów swoiste „must-be-there”, szczególnie dla tych, którzy pragną posłuchać, jak brzmi noc w lesie. Trzeci dzień festiwalowych zmagań wieńczył multi-instrumentalny duet Furda łączący ludowe instrumenty z możliwościami cyfrowej modulacji dźwięku. I to właśnie dzięki temu połączeniu udało się wprowadzić słuchaczy w niezwykłe trance’owo ambientowe uniwersa, muzykę niezwykle różnorodną i obfitującą w niuanse, lecz bez przesytu.

Niedziela pozostała, ale głównie na pożegnanie i wstępne ogarnięcie po festiwalowych harcach. Dzień rozpoczęła ponownie Tatiana Łukasiewicz lekcją jogi, po której Jakub Leniar, autor bloga „Podróże, bez spinki” opowiedział, dlaczego górskich szlaków doświadcza się inaczej, wędrując po nich na bosaka. Po prelekcji zaprosił odważnych na bosy spacer na Eliaszówkę, z którego nie skorzystałem.

fot. Sebastian Woropaj

Wszystko, co dobre szybko się kończy. W przypadku 2. edycji Grajdół Festiwal zdecydowanie za szybko. Na krótkie podsumowanie przyjdzie czas w ostatnim akapicie, natomiast tutaj warto, a nawet winno się powiedzieć słów kilka o głównodowodzących festiwalową wioską, czyli załodze Fundacji KarpatArt w składzie: Piotr Mizgała, Mikołaj Dunikowski, Monika Piwowarczyk, Olga Pyrz, Michał Borkowski, Magda Gorgoń i Emilia Majewska. Po tym jak wybuchła wojna na Ukrainie przez pewien czas zmagali się z myślami, czy robienie Grajdołu ma w tym czasie jakikolwiek sens. Podczas wewnętrznych spotkań długo nad tym debatowali i doszli do wspólnego stanowiska, że będą kontynuować uprzednie działania tak długo, jak tylko będą mogli. Sens nadają sobie sami, stawiają na działania pozytywne i rozmowy o tym, jak odbudowywać nie tylko Ukrainę, ale także ich domowe podwórko. I tak rzeczywiście było. W programie pozamuzycznym zaplanowali dużo rozmów, spotkań i warsztatów poświęconych tej tematyce. Jako Fundacja nawiązali współpracę programową z innymi podmiotami – Fundacją „Nasz Wybór” i Domem Ukraińskim w Warszawie. Co więcej zdecydowali się na piękny gest, a mianowicie przekazanie wspomnianej fundacji dwadzieścia procent kwoty ze sprzedaży każdego biletu.

fot. Sebastian Woropaj

Grajdół Festiwal konkretnie przerósł moje najśmielsze wyobrażenia na temat samej imprezy i okazał się fantastycznym doświadczeniem na niemal każdym możliwym poziomie: lokalne przysmaki, rękodzieło, inspirujące warsztaty i wspaniali ludzie. Nawet kilku znajomych, z którymi się nie zgadywałem, a którzy trafili tu w mniej lub bardziej przypadkowy sposób. Do tego piękni wolontariusze, którzy ogarniali rzeczy wydawałoby się nie do ogarnięcia; z czuciem i bez przegięcia rozpisany program, za którym nie trzeba było biegać – no i oczywiście muzyka, muzyka i jeszcze raz muzyka i to w przepięknym otoczeniu Beskidu Sądeckiego.

Grajdół Festiwal to z jednej strony nieskrępowana rozrywka – z drugiej, zjawisko o bardziej skomplikowanym charakterze. Nie sposób traktować imprezy jedynie w kategoriach zabawowości czy masowości. Działania załogantów Fundacji Karpatart i całego lineupu w tym temacie, ich obecność i zaangażowanie podczas tej wyjątkowej, bo utkanej z ukraińskich kontekstów edycji, raz po raz dawały do myślenia, stając się swoistym zaczynem przemiany społecznej i pretekstem do dyskusji na poważniejsze tematy. Grajdół to wydarzenie ważkie, jak najbardziej do polecenia i powtórzenia. Trzymam kciuki i z wypiekami na twarzy czekam kolejnej edycji. Do zobaczenia!

Fot. Sebastian Woropaj, Weronika Borkowska i Wojciech Janoszka

WYBORY 2024

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama