Gość *Bonawentury* – Monika Witkowska: góry zabierają siłę, ale dają moc

Gość *Bonawentury* – Monika Witkowska: góry zabierają siłę, ale dają moc

Podróżuje, pisze, żegluje, wspina się na najwyższe góry świata. Monika Witkowska nie potrafi żyć standardowo i wywołuje podziw całą listą dokonań. Skompletowała Koronę Ziemi, odwiedziła 180 krajów świata. Rocznik 1966 w jej dowodzie może budzić podejrzenia, bo Monika nie ma nic wspólnego ze stereotypem statecznej kobiety zbliżającej się do wieku średniego. W dodatku podróżniczka wyjawia w rozmowie z Krystyną Pasek, że wzywa ją kolejny ośmiotysięcznik. Sporo opowiada także o najwyższym szczycie naszego globu…

Baza pod Mount Everestem to realny cel dla tych, którzy nie mają dużego doświadczenia w zdobywaniu tak wysokich gór?

– Samo dotarcie do bazy – tak. Najbardziej wymagająca jest wspinaczka od bazy na szczyt. Wiąże się z koniecznością doświadczenia wysokogórskiego, posiadania odpowiedniego sprzętu i kosztami, które są dosyć wysokie w przypadku ośmiotysięczników. Do wysokogórskiej wspinaczki dochodzi jeszcze ryzyko. Nie każdego bym do tego zachęcała. Trzeba myśleć pozytywnie, ale także mieć świadomość, że nie wszyscy z takich wypraw wracają. Natomiast o dojście do bazy może się pokusić prawie każdy. Daje to możliwość zobaczenia z całkiem bliska Everestu i innych ośmiotysięczników, na przykład sąsiedniego Lhotse. Wystarczy przeciętna kondycja. Trzeba być sprawnym, ale to nie jest jakiś wyczyn sportowy. Myślę też, że wiek nie jest ograniczeniem. Jako przewodnik prowadzę grupy, w których znajdują się osoby nie najmłodsze. Dają radę. Mało tego, osoby starsze na takich wyprawach mają pewną przewagę. Są bardziej zdeterminowane i skuteczne, idą swoim tempem. Młodzież szybciej się wypala, chce jak najszybciej dojść, a góra na większych wysokościach potrafi pogrozić palcem. Jeśli idziesz za szybko, chcesz tylko sobie zrobić zdjęcie na facebooka, twoją motywacją nie jest miłość do gór, tylko po prostu chcesz coś zaliczyć, to góry potrafią taką osobę ukarać.

A co z wydatkami?

–  Wydaje mi się, że same koszty trekkingu do bazy pod Everestem są do przeskoczenia dla większości z nas. Barierą jest przelot do Katmandu, ale jest możliwość znalezienia promocji czy tańszego połączenia. Na przykład z Berlina są często tańsze loty. Trzeba sobie ustawić odpowiednią hierarchię kosztów. Zastanowić się czy koniecznie potrzebny jest nam nowy sprzęt telewizyjny, że może warto odstawić papierosy. Myślę, że są to pieniądze do zdobycia dla przeciętnego Polaka. Same koszty utrzymania w Nepalu i organizacji takich wypraw już nie są wysokie. Za cenę dwutygodniowych wakacji w Polsce, w tamtejszych warunkach możemy mieć miesięczne.

Obalasz mity krążące o Dachu Świata, jakie na przykład?

– Próbuję przede wszystkim pokazać na czym polega specyfika wspinaczki w górach wysokich. Wspinacze skalni, mocno techniczni, nie zawsze dobrze sobie radzą w górach wysokich, gdzie dochodzi element aklimatyzacji i przystosowania do dużych wysokości. Natomiast ci, którzy wchodzą na bardzo wysokie góry, niekoniecznie muszą być mistrzami w skalnym wspinaniu. Chociaż podstawowe techniki asekuracji czy wspinania się z liną trzeba oczywiście posiąść. Poza tym myślę, że wokół Everestu narosło dużo mitów podkręcanych trochę przez media, przez szukanie sensacji. W naszym narodzie jest chyba taka tendencja, że wszyscy się na wszystkim znają. Świadczą o tym takie opinie, że jak się zapłaci, to każdego można na Everest wnieść. To absolutnie nie jest prawda. Na tej górze trzeba naprawdę swoje przeżyć. Trzeba zmarznąć i znosić problemy z własnym organizmem. Od pewnej wysokości każda czynność jest naprawdę dużym kłopotem. Chociażby ugotowanie pewnych rzeczy, załatwienie potrzeb fizjologicznych. Organizm się buntuje. Często himalaiści nie opowiadają o szczegółach życia w górskich  warunkach, bo nikt się nie będzie chwalił, że miał biegunkę czy wymiotował, a to jest niemal codzienność na takiej wysokości. Nie twierdzę, że każdy przez to przechodzi, ale naprawdę wiele osób.

I takie sprawy mogą przesądzić o tym czy zdobędziemy szczyt…

– Również o bezpieczeństwie. Swoim i innych osób, które będą nam udzielały pomocy. Myślę, że najważniejszy w górach jest rozsądek, pokora i umiejętność oceny swoich możliwości. Równie ważna jest umiejętność zrezygnowania ze swoich ambicji, które mogą stać się zgubne. Owszem, determinacja jest potrzebna. Trzeba jednak wyważyć między jedną siłą, która pcha nas do przodu, a tą druga, która w razie czego powinna nam powiedzieć: nie wchodź wyżej, może warto zawrócić, to się może źle skończyć.

O Evereście mówi się, że to najwyższy cmentarz na świecie, i że z różnych punktów drogi widoczne są ciała zmarłych wspinaczy. Jak radziłaś sobie z tą świadomością i z takimi widokami?

– To dotyczy każdej góry, ale Everest jest najwyższą górą świata i wzbudza większe zainteresowanie. Tak się też złożyło, że właśnie na Evereście było najwięcej śmiertelnych wypadków. Decyzję o tym, co stanie się z ciałem podejmuje rodzina. W razie wypadku, agencja, która załatwiała zezwolenia, kontaktuje się z bliskimi zmarłego i pyta, co ma zrobić. Większość rodzin podejmuje decyzję o pozostawieniu ciała na miejscu, a dzieje się tak z kilku powodów. Akcje sprowadzenia ciał w dół są bardzo drogie. Po drugie wiele rodzin uznaje, że środowisko gór jest takim otoczeniem, w którym dana osoba chciałaby zostać. Nie jest tak, że te ciała są ciągle widoczne. Gdy na Everest wchodzi się od strony tybetańskiej, rzeczywiście jest więcej ciał przy poręczówkach. Przykro o tym mówić, ale leży tam człowiek o zielonych butach, którego niektórzy traktują jako punkt topograficzny. Mnie to zawsze oburza, ale mówi się, że to ciało wskazuje, że szczyt jest już niedaleko. Często jest tak, że przestajemy widzieć człowieka w tych, którzy tam zostali. Nie zastanawiamy się kto to był. Z drugiej strony, trudno wymagać kierowania się emocjami podczas wspinaczki na takiej wysokości. To by do niczego nie prowadziło. Każdy podchodzi do tej sprawy w inny sposób. Ja wchodziłam na Everest od strony nepalskiej i widziałam chłopaka, który zmarł dobę wcześniej, podczas ataku szczytowego. Natomiast nie widziałam ciał osób, które zginęły lata temu. Dopiero później znajomi szerpowie mówili, że mijałam trzy albo cztery. Prawdopodobnie byli tam, zasypani śniegiem. Nie rozglądałam się jednak, bo nie było moją intencją szukanie sensacji czy robienie zdjęć. W zeszłym roku byłam na wyprawie na Broad Peak, a tamtejsza baza jest oddalona o godzinę drogi od bazy pod K2. Odwiedzałam tam kolegów, którzy opowiadali mi, że robili często pochówki fragmentów szczątków ludzkich. W lodowcu nikt jednak nie dokopie się do ziemi, fragmenty ciał  są składane w szczelinach, a lodowiec cały czas się przesuwa. Jest więc duża szansa, że za jakiś czas szczątki znów staną się widoczne. To samo dzieje się z ciałami zaginionych wspinaczy. Nie dalej jak rok, czy dwa lata temu, pod Matternhornem w Szwajcarii odnaleziono ciała Japończyków, którzy wspinali się tam 25 lat temu, i teraz lodowiec ich wyrzucił. Nie pasuje tu określenie, że jest to normalne, ale każdy kto się wspina ma świadomość, że z gór wysokich nie wszyscy wracają.

Mimo tych ciemnych stron, o których mówisz, w góry ciągle chce się wracać. Diagnozuje się nawet uzależnienie od gór…

– To uzależnienie jest trochę dziwne, niezrozumiałe także dla ludzi gór. Każdy ma inną motywację. Jedni być może uciekają od problemów życia codziennego i mogą pobyć tam sam na sam ze swoimi myślami. Myślę też, że jest grupa uzależnionych od adrenaliny, i tak jest trochę w moim przypadku. Nikt z nas nie chce stracić życia. W wyższe góry chodzą ludzie, którzy bardzo kochają życie, ale chcą jeszcze mocniej je poczuć. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że w pewnym stopniu jesteśmy egoistami wobec naszych bliskich. Ja akurat mam to szczęście, że mój mąż rozumie temat. Zachwycony nie jest, ale rozumie, że jest to pasja. Z drugiej strony, wyjeżdżając na taką wyprawę mam dużo czasu na to, żeby pomyśleć o układach miedzy nami, uporządkować pewne rzeczy. Jest to budujące dla związku, bo wracam i chcę wynagrodzić rozłąkę. Poza tym, sytuacje na pograniczu życia i śmierci sprawiają, że człowiek bardziej kocha to życie, bardziej je docenia. Wiele razy mówiłam sobie, że to już ostatnia wyprawa, że już nie chcę marznąć i spędzać tygodni w takich warunkach, w których nie mogę się umyć, kiedy jest niebezpiecznie, bo schodzą lawiny. Potem wracałam, i planowałam kolejną wyprawę. To samo dotyczy moich rejsów po morzu. Czasem mam dość tego, że wychodzę na wachtę nocą, jestem ciągle przemoczona. Potem znowu wracam, i marzę o kolejnym rejsie. Chyba chodzi o doświadczanie, możliwość dotarcia do miejsc, gdzie większość ludzi nie dotrze, bo na przykład jest bardzo wysoko i trzeba bardzo chcieć, żeby tam być. Drugą rzeczą jest bliskość natury, sił wobec których człowiek czuje się taki malutki. To wszystko paradoksalnie daje napęd do życia. Kiedy wpadnę w marazm życia codziennego, muszę po prostu wyjechać. Wtedy dostaję pozytywnego kopa, mam siłę, żeby działać i przyjmować kolejne zadania. Suma summarum, to jest pozytywne. Góry najpierw zabierają siłę, ale później dają niesamowitą moc.

Dlaczego za kolejny cel obrałaś sobie Manaslu?

– Nie ukrywam, że w dużej mierze ze względów praktycznych. To jeden z tańszych ośmiotysięczników. Poza tym, jadąc w zeszłym roku na trekking, który prowadziłam do bazy pod Annapurną zobaczyłam Manaslu z daleka. Wyłoniła się piękna, biała, olbrzymia góra. Zadziałała na mnie hipnotyzująco. Wtedy pomyślałam sobie, że może z tą górą teraz spróbuję.

Wspinaczka to jedno, ale przecież można z Tobą zwiedzić niezły kawałek świata, bo wciąż podróżujesz z grupami turystów

– Jestem po zarządzaniu i mogłabym pracować w biurze, ale moją naturą są podróże. Postanowiłam jakiś czas temu połączyć pasję z pracą i okazało się, że się to udaje. Łączę przyjemne z pożytecznym, bo na swoje wyprawy muszę zarobić. O sponsorów nie jest łatwo. Mimo, że czasem ktoś mi pomaga, to w dużej mierze trzeba liczyć na siebie. Góry wysokie to duże wydatki, zezwolenia kosztują bardzo dużo. Mogłabym pomyśleć: ojejku, to tyle pieniędzy, nie dam rady. Wtedy bym nic nie osiągnęła. Zaczynam od pomysłu, robię preliminarz, który wydaje mi się olbrzymi. Na koniec myślę: trzeba zakasać rękawy i pracować. Na razie się jakoś udaje.

Jesteś też autorką książek, przewodników, dziennikarką…Skąd czas na to wszystko?

– Z tym pisaniem jest najgorzej. Jestem taką domorosłą dziennikarką, bo nie mam w tym kierunku wykształcenia. Skoro jednak  wydawcy chcą wydawać książki, a czytelnicy je czytać może nie jestem jakimś antytalentem. Przez to, że mam duszę bardziej podróżnika, niż osoby siedzącej za biurkiem, bronię się trochę przed określeniem pisarka. To mi się kojarzy z poważnymi paniami literatkami, które zasiadają w jakimś dworku i tam piszą, czasem chodzą do kawiarni literackiej… W moim przypadku to jest laptop i pisanie w samolocie czy pociągu. Kiedy muszę już przysiąść nad książką, nie odbieram telefonu i urządzam sobie maratony pisząc dniami i nocami, z przerwami na treningi przygotowujące do kolejnej wyprawy. To rodzaj mobilizacji. Nie wyjadę, dopóki nie skończę książki. Jeśli ma się motywację, można bardzo wiele osiągnąć.

Rozmawiała Krystyna Pasek

Czytaj też:

Stary Sącz: kosmos na Bonawenturze. Festiwal obieżyświatów mierzy coraz wyżej!

 

WYBORY 2024

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama