Dyplomata watykański rodem z Łyczanej

Dyplomata watykański rodem z Łyczanej

            Łyczana to malutka miejscowość w gminie Korzenna. Znaleźć tu można niewielki sklepik, dom weselny i ponad stuletnią drewnianą szkołę, która właściwie i tak wkrótce zostanie zlikwidowana. Kto by pomyślał, że właśnie z Łyczanej wyrośnie człowiek, który zmierzy się z łagodzeniem sytuacji w Rwandzie po wielkim ludobójstwie, nauczy się porozumiewać w wielu językach, będzie pracować w około dwudziestu pięciu krajach, wybuduje wioskę dla afrykańskich sierot, czy będzie jeździł na nartach z Janem Pawłem II.

Juliusz Janusz urodził się 17 marca 1944 roku w Łyczanej w domu zwanym „Półrolkiem”. Miał pięciu braci i dwie siostry. Rodzice, Ludwika i Franciszek, ciężko pracowali na roli i w gospodarstwie, by wyżywić sporą gromadkę. Żyli oszczędnie i skromnie, jednak nigdy nie żałowali pieniędzy na edukację swoich dzieci.

Po latach Juliusz już jako ksiądz arcybiskup na emeryturze powrócił na stałe do ponad 150-letniego, drewnianego domostwa, w którym mieszka też jego brat z rodziną. Po remoncie wygospodarował dla siebie pokój na poddaszu, a nawet salon, w którym stworzył kaplicę. W codziennych spacerach po okolicy towarzyszy mu owczarek węgierski Taipan, którego chińskie imię oznacza „zastępcę ambasadora”. Duchownego często spotkać można w parafialnym kościele w Korzennej. W tym miesiącu na prośbę biskupa Andrzeja Jeża, udzieli sakramentu bierzmowania około 500 młodym ludziom w dekanacie Bobowa.

Kapłan z sentymentem wspomina czasy dzieciństwa, kiedy to prostą radością była jazda konna, kąpiele w potoku, łowienie ryb, zbieranie grzybów, śpiewy, tańce, majówki przy dworskiej kapliczce, chodzenie po kolędzie, czy przyjeżdżające do wsi kilka razy w roku kino objazdowe. Szkoła była dosłownie za stodołą, więc kiedy dzieci państwa Januszów zgłodniały, mogły w czasie przerwy przybiec do domu.

           

Imię, które zobowiązuje

            – Z tego domu wyszedł też mój stryj ksiądz Juliusz Janusz, który był proboszczem w Łucku na Wołyniu – opowiada duchowny. – Całą wojnę spędził w obozach koncentracyjnych w Buchenwaldzie i Dachau. Jakoś przeżył i został w Niemczech jak wiele innych Polaków, a zwłaszcza Kresowiaków, którzy nie mieli gdzie wracać. On zorganizował duszpasterstwo, a nawet udało się zdobyć dla ludzi pracę przy armii amerykańskiej.

            Bratanek poznał Juliusza seniora dopiero po święceniach kapłańskich w 1968 roku. Gdy studiował w Rzymie, stryj postarał się dla niego o stypendium na kursy języka niemieckiego w Instytucie Goethego, co bardzo mu pomogło w późniejszej pracy w krajach skandynawskich i w nuncjaturze w Bonn. Juliusz Janusz senior zmarł nagle w 1978 roku, na miesiąc przed wyborem polskiego papieża.

Jak przyznaje arcybiskup, imię, które otrzymał po krewnym, zobowiązywało. – Stryj w 1944 był w obozie w Dachau. Pod koniec wojny bardziej pozwalano więźniom na wymianę korespondencji z rodziną. Tatuś napisał, że mamusia oczekuje potomstwa, a stryj odpisał: „Jeżeli będzie chłopak, to dajcie mu imię Juliusz, bo ja chyba z tego piekła nie wyjdę”. Dali mi to imię i z tym chyba przyszło też powołanie, czy chęć naśladowania stryja.

 

Kiełkujące powołanie

Rodzina Januszów była bardzo religijna. Rodzice uczyli swoje dzieci modlitw i regularnie prowadzili je do odległego o trzy kilometry kościoła w Korzennej. Mały Julek został ministrantem już w wieku sześciu lat i nie zważając na pogodę, czy kamienistą w tamtych czasach drogę, chętnie chodził wczesnym rankiem, by służyć do mszy świętej.

Ksiądz proboszcz był człowiekiem bardzo swojskim, zachęcał nas do modlitwy. Był przykładnym kapłanem i to robiło na nas wrażenie – opowiada arcybiskup. Prałat Michał Nowak po każdej mszy modlił się z wiernymi o powołania kapłańskie. Jak się okazuje, całkiem skutecznie, bo od 1960 roku z parafii w Korzennej wyrosło jedenastu duchownych i dwadzieścia sześć sióstr zakonnych. W tym roku wyświęcony zostanie kolejny kapłan.

            – W liceum też mieliśmy wspaniałych katechetów i tak mi kapłaństwo cały czas chodziło po głowie – dodaje abp Juliusz Janusz.

 

Przypadkowe seminarium

Choć parafia Korzenna należy do diecezji tarnowskiej, to mieszkaniec Łyczanej trafił do seminarium w Krakowie. Był to przypadek, bo to w Tarnowie było akurat przepełnione, ale zaważył na całym życiu przyszłego arcybiskupa.– Prawdopodobnie po seminarium w Tarnowie nie poszedłbym na studia do Rzymu i nie zakosztował dyplomacji – stwierdza.

Pobyt w seminarium nie był łatwym czasem. Komunistyczny reżim na wszelkie możliwe sposoby utrudniał życie klerykom. Jednak seminarzyści nie zrazili się i 19 marca 1967 roku sądeczanin przyjął święcenia kapłańskie z rąk arcybiskupa Karola Wojtyły. Świadkiem święceń był wówczas ksiądz Stanisław Dziwisz. Ksiądz z Łyczanej odprawił swoją mszę świętą prymicyjną w korzeńskiej parafii w Poniedziałek Wielkanocny, 27 marca.

– Poszedłem do siedmioklasowej szkoły, kiedy miałem sześć lat. Miałem więc tylko siedemnaście, kiedy zdałem maturę. Zostałem wyświęcony na księdza mając dwadzieścia trzy lata. Arcybiskup Wojtyła musiał prosić w Rzymie o dyspensę, bo jest reguła, że trzeba mieć co najmniej dwadzieścia cztery lata – zdradza.

Po seminarium młody ksiądz trafił na parafię w Łodygowicach koło Żywca. Z dumą wspomina dziś, że miał tam okazję pracować z prałatem Janem Marszałkiem, kapłanem, którego proces beatyfikacyjny wkrótce się rozpocznie.

            – Potem posłano mnie na studia do Rzymu. Tam studiowałem prawo kanoniczne, a po roku rozpocząłem naukę w Akademii Dyplomatycznej.

 

Dyplomacja watykańska

            – Ponieważ z Polski przyjechałem bez żadnych tytułów naukowych, w ciągu trzech lat musiałem zdobyć licencjat, doktorat i dyplom Akademii Dyplomatycznej. Do południa uczęszczałem na wykłady na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim, a po południu brałem udział w zajęciach akademii. W wolnych chwilach szukałem w bibliotekach materiałów potrzebnych do opracowania licencjatu i doktoratu – wspomina arcybiskup.

Po zakończeniu nauki w 1973 roku kapłan został posłany przez papieża Pawła VI do Nuncjatury Apostolskiej w Tajlandii, odpowiedzialnej także za Laos, Malezję, Singapur oraz uciekinierów z Kambodży i Wietnamu. Cztery lata później został przeniesiony do Kopenhagi. Tamtejszej nuncjaturze podlegały: Dania, Szwecja, Norwegia, Finlandia, Islandia i Grenlandia.

– Ze Skandynawii poszedłem na placówkę do Niemiec, potem do Brazylii, następnie do Holandii. Później posłano mnie na Węgry, żeby otworzyć placówkę dyplomatyczną. Były to akurat lata 1989-1990, kiedy wszystkie kraje postkomunistyczne na nowo nawiązywały relacje dyplomatyczne z Watykanem. Razem z nuncjuszem wybudowałem siedzibę przedstawicielstwa Stolicy Apostolskiej , a potem posłano mnie do Chin, do Tajwanu.

Abp Juliusz Janusz przyznaje, że placówka na Tajwanie to jedna z tych, które najmilej wspomina. Znalazł wielu przyjaciół wśród biskupów, księży, sióstr zakonnych, jezuitów, polskich studentów teologii oraz świeckich. Duchowny z Łyczanej oprócz języka mandaryńskiego posługiwał się tajwańskimi przysłowiami.

            – Tam dostałem nominację na arcybiskupa i nuncjusza w Rwandzie. Po strasznym ludobójstwie przez jakiś czas nie było tam przedstawiciela Watykanu, a ja miałem wypełnić lukę w 1995 roku. Było bardzo dużo pracy. Zamordowano tam pięciu biskupów, około 150 księży i 200 sióstr. W sumie zginęło 800 tysięcy ludzi w ciągu trzech miesięcy. Potem ojciec święty Jan Paweł II poprosił mnie, abym wybudował miasteczko dla sierot. Powstało 25 domów, szkoła, centrum zdrowia, rekreacji i kościół w kształcie serca. Projekt zrobiła architektka z Gdańska – Elżbieta Woitas, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, podobnie jak nowoczesny projekt nuncjatury w Mozambiku, którą wybudowałem później. Do Mozambiku przyszedłem, kiedy zakończyła się trwająca szesnaście lat wojna domowa. Watykan przez taką organizację był pośrednikiem między stronami i podpisali pokój. Dwie nuncjatury wybudowałem też w Lublanie w Słowenii – wspomina.

            – Dyplomacja watykańska to nie tylko siedzenie za biurkiem i chodzenie na koktajle. To naprawdę solidna praca duszpasterska i odpowiedzialne zadanie. Od nas zależy na przykład, kto zostanie w danym kraju wybrany na biskupa. Są to rzeczy bardzo delikatne i na ten temat człowiek nie może z nikim rozmawiać, bo wszystko objęte jest tajemnicą papieską. Owszem, konsultujemy, pytamy o opinie o danym kandydacie, ale wszystko zachowujemy dla siebie. Propozycje trzech kandydatów przesyłamy do Rzymu i dopiero Ojciec Święty wybiera, który jest według niego najlepszy.

 

Języki to podstawa

            Duchowny przyznaje, że bardzo dobrze radzi sobie z nauką języków, co wiele ułatwia. Podczas nauki w Polsce przyswoił łacinę, co okazało się niezbędne podczas studiów w Rzymie. Później natomiast przyszła praca w różnych stronach świata. – Bardzo pomagało mi to, że szybko uczyłem się obcych słów, bo wtedy człowiek czuje się całkiem inaczej w danym kraju. Jako sekretarz, czy później radca nuncjatury, w soboty i niedziele szedłem do pracy na parafię.

            Mieszkaniec Łyczanej zdradza, że nauczył się około dziesięciu języków. – Oczywiście niektórych tylko pobieżnie, żeby się po prostu umieć dogadać, ale tak gruntownie poznałem włoski, niemiecki, angielski, francuski, hiszpański, portugalski i holenderski. Kiedy byłem Chinach, mszę świętą odprawiałem po chińsku. Głosiłem też krótkie kazania. Drugi trudny język, który w pewnym stopniu opanowałem, to węgierski.

            W pracy dyplomaty, którą wykonywał, polska mowa była prawdziwą rzadkością. – Dwa razy miałem na placówkach polskich współpracowników, ale to jest niezależne ode mnie. Kiedy przyszedłem do Mozambiku, był tam polski sekretarz, ksiądz Andrzej Józwowicz. Później spotkałem go też na Węgrzech, a teraz jest nuncjuszem w Rwandzie. W Lublanie też pracowałem z polskim księdzem, który teraz jest w Wiedniu przedstawicielem Świętej Stolicy do organizacji międzynarodowych.

 

Muzyka, biskup, Cysorz, Lach

W życiu abp Juliusza Janusza zawsze było miejsce na muzykę. Już jako uczeń I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Długosza w Nowym Sączu uczęszczał do Szkoły Muzycznej, szkoląc się przede wszystkim w grze na akordeonie. Stąd też pochodziło jego licealne przezwisko „Miechownik”. W seminarium był zastępcą organisty oraz członkiem tzw. Schola Cantorum, przygotowującego śpiewy gregoriańskie. Na jedną z akademii na tzw. Pacera skomponował piosenkę „Biskupem chciałbym być”. – Piosenkę tę odśpiewali moi koledzy rocznikowi na audiencji u Jana Pawła II, po mojej sakrze biskupiej, 9 maja 1995 – wspomina kapłan. Ponoć papież skomentował występ słowami: „No to sobie ksiądz wyśpiewał”.

Podczas pierwszego roku studiów w Rzymie sądeczanin przebywał w Kolegium Polskim. Urządzano tam czasem wieczorki imieninowe, na których pojawiał się też Karol Wojtyła, kiedy był w Rzymie. Na jednym z takich spotkań ksiądz Juliusz zaśpiewał piosenkę Tadeusza Chyły „Cysorz to ma klawe życie”, przez co zyskał przydomek „Cysorz”.

Muzyka była dla wędrującego po świecie kapłana także wspomnieniem rodzinnych stron. – Czasem w nostalgicznym nastroju, daleko od ojczyzny i rodziny, śpiewałem sobie piosenkę sądeckich Lachów: „Jak jo se zaśpiwom, to zapłakać musem, ze jo się pło świecie płoniewirać musem”. Zapewniam jednak, że była to bardzo piękna i ubogacająca „poniewierka” i daj Boże każdemu doświadczyć takich przeżyć – podsumowuje arcybiskup Juliusz Janusz z małej Łyczanej w gminie Korzenna.

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama