Wędrujemy po Kongo szukając śladów księdza Jana Czuby zamordowanego w Loulombo ponad dwadzieścia lat temu. Naszymi przewodnikami są ks. Bogdan Piotrowski, pochodzący z Wojnicza proboszcz jednej z parafii w stolicy Brazavil oraz ks. Karol Kuźma pochodzący z Tęgoborzy, budujący kościół, również w stolicy – w dzielnicy Diata. Podziwiając gorliwość wymienionych kapłanów odwiedzając ks. Mariana Pazdana, który przepracował w lesie tropikalnym ponad 25 lat, jedyne co przychodzi do głowy, patrząc na efekty ich pracy, to wdzięczność i ogromny szacunek. Spotykamy naocznych świadków śmierci ks. Jana, rozmawiamy z ludźmi, którzy go znali, przeprowadzamy wywiady z misjonarzami, katechetami, parafianami, pszczelarzami – tymi dla których ks. Czuba był kimś ważnym.
Ostatnio przy okazji świat Bożego Narodzenia odwiedziliśmy domy sióstr Józefitek pracujących w Kongo – podobnie jak misjonarze z naszej diecezji – już blisko 50 lat. Urzekły mnie.
Pierwsza to Noemi, która pracuje w jedynym w Kongo Brazavil szpitalu dla trędowatych. Chętnie nas oprowadza po salach dla chorych, po gabinetach zabiegowych, mini-aptece, aż wreszcie prowadzi nas do swojego malutkiego gabinetu, gdzie na tzw. czarną godzinę ma leki dla najbardziej potrzebujących, środki opatrunkowe, które tnie z dużych rolek. Mówi, że tego najwięcej potrzeba. Podczas zabiegów zmiany opatrunków trędowatym Noemi nie używa rękawiczek ochronnych. Szok. Dla nas żyjących w czasie covidowej zarazy, dezynfekujących i odkażających się na każdym kroku jest to czymś niepojętym. Już widzę i słyszę te komentarze o nieodpowiedzialności, braku rozsądku czy wręcz głupocie. Siostra Noemi ze spokojem mówi: „przecież oni to czują i wiedzą, że ja robię to ze względu na miłość do Chrystusa. Skoro On mnie do nich posłał, to On mnie ochrania”. Mówi to, z taką siłą przekonania, że z tym się już nie dyskutuje. I tak przez ostatnie trzydzieści kilka lat. Wszystkich których zachowanie siostry martwi, informuję, że siostra Noemi często dezynfekuje ręce. Patrzyłem na rozkładające się się ciało żywego człowieka i na siostrę pochyloną nad „cierpiącym Chrystusem” z wielką miłością. Musiałem wyjść na zewnątrz. Dla kogoś kto pierwszy raz widzi osoby cierpiące na trąd, widok ten jest bardzo trudny. Oprócz opieki nad trędowatymi siostra wspiera rodziny chorych. Pokazuje mi świadectwo nastolatki, której płaci za szkołę, bo matka jest już w takim stanie zdrowia, że nie jest w stanie zarobić na jej edukację.
Jest też siostra Lilioza pochodząca z Binczarowej. Gościmy u niej w Nowy rok i ku naszej uciesze czujemy się jak w domu. Jemy polski obiad. Jest czas kolędowy więc nie omieszkaliśmy, oprócz innych kolęd, zaśpiewać dla Liliozy „li-li li-li laj”… Oprowadza nas po szkole, którą budowała przez lata, święcimy każdy kąt, bo to przy okazji i wizyta duszpasterska. Wszędzie czysto, schludnie, tak po naszemu. Na zewnątrz dużo kwiatów, które teraz są w rozkwicie – bo to pora deszczowa, taka późna wiosna dla nas. Podziwiamy krzewy, drzewa – mango i awokado. Siostra Lilioza wspomina księdza Jana. To, co stało się jego swoistym testamentem: „wszystko w ręku Pana… zostaję na miejscu do końca. …To jest moja misja, to jest moja parafia, to są moi parafianie”, w konsekwencji doprowadziło do jego tragicznej śmierci. Zginął jako męczennik. Ksiądz Bogdan, siostra Noemi i siostra Lilioza – pracujący tutaj w czasie wojny misjonarze – przeżywali wiele dramatycznych chwil. Siostra Lilioza opowiada jak podczas adoracji Najświętszego Sakramentu kula przeleciała tuż nad jej głowa. Siostra Noemi, gdyby nie głęboki rów ściekowy w którym się ukryła, pewnie już by nie żyła…
Pomimo upływających lat ciągle myślą „do przodu”. Lilioza potrzebuje agregatu prądotwórczego, ale jak usłyszała od nas o fotowoltaice mówi, że to byłoby pewnie i lepsze. Może ktoś z czytających przedsiębiorców pomoże…
Siostra potrzebuje agregatu prądotwórczego o mocy 60 KW. Kościół św. Jana Pawła II na Diacie u ks. Karola i Ks Macieja Fleszara jest w budowie. Ukończono dopiero część robót ziemnych.
Żyją tutaj, pracują, modlą się, uczą Kongijczyków tego, co wynieśli z domów rodzinnych, z naszej kultury. Siostra Lilioza z dumą mówi: „polskość jest w nas. Religia w jakiej zostaliśmy ukształtowani, wychowanie w domu jakie otrzymaliśmy, nasza wrodzona zaradność to wszystko po to, by dzielić się z innymi”.
Prowadzą szkoły, internaty, domy dziecka. Opatrują, leczą, ewangelizują, chcą wychowywać dzieci na dobrych ludzi i prowadzić do Boga. Brakuje mi słów uznania. Jedyne co przychodzi mi do głowy – w kontekście ks. Jana Czuby – to to, że są męczennikami codzienności, choć żadna ze spotkanych osób pewnie by tak tego nie nazwała. Służą, spalają siebie dla innych, pomimo wielu chorób, malarii, nadciśnienia, opuchniętych nóg i codziennego zmęczenia w temperaturach tropiku – 30 i więcej.
Na koniec wizyty Lilioza śpiewa nam piosenkę o dziewczynach z Binczarowej – podobno najpiękniejszych, pewnie podobnie jak Kongijki, ale to już nie mnie oceniać.
„Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś swoje życie oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13). Słowa, które czytam na grobie ks. Jana Czuby i słowa, które realizują polscy misjonarze i misjonarki z Sądecczyzny – diecezji tarnowskiej tu w Kongo Brazawil.
Ks. Andrzej Król sdb