Wszystko czego potrzebujesz to Liverpool

Wszystko czego potrzebujesz to Liverpool

Beatlesów słuchałem od urodzenia. Nie mogę powiedzieć, że pamiętam jak słuchałem, ale jak mogło być inaczej, skoro cały świat słuchał? Nazajutrz po moim brawurowym przyjściu na świat, ukazał się singiel „Paperback Writer”. Choć nie mam żadnej pewności, że wytłoczono go akurat dla uczczenia mojej osoby, szybko stał się jedynką na światowych listach przebojów. Dwa tygodnie później Anglia na moment zaprzestała nadawania wszelkiej muzyki. Po golu Geoffa Hursta słychać było tylko jeden ogłuszający krzyk radości ze zdobycia mistrzostwa świata. Ogólne „Twist and shout!”

Z tym golem Hursta w dogrywce finału z Niemcami, to nie wiadomo jak było. To znaczy wiadomo, ale jak można 53 lata po ostatnim gwizdku sędziego wałkować temat? Piłka przekroczyła linię bramkową albo jej nie przekroczyła. Spece od balistyki mogą zrobić jeszcze milion symulacji komputerowych, ale Anglii i tak nikt mistrzostwa nie zabierze. Dokładnie 20 lat później Maradona strzeli Anglikom gola ręką i odpadną z mistrzostw z płaczem, że wyrządzono im krzywdę. Niesprawiedliwość! Cóż, niesprawiedliwości w futbolu jest dokładnie tyle, ile rozegranych na świecie meczów.

Geoff Hurst był rówieśnikiem Beatlesów, ale w FC Liverpool nigdy nie zagrał. Urodził się zresztą 8 grudnia, czyli w tym samym dniu, w którym 39 lat później zostanie zastrzelony w Nowym Jorku John Lennon. Lennon, ani prawdopodobnie nikt inny z Beatlesów, na mecze Liverpoolu nie chodził. W każdym razie ani na Anfield Road, ani w archiwach grupy nie ma na to żadnych dowodów. Futbol był raczej rozrywką dokerów, którzy w pubach przy piwie dyskutowali o piłce. A w tle, z grającej szafy sączyły się przeboje Beatlesów. Był rok 1966 i FC Liverpool właśnie został mistrzem Anglii, głównie dzięki golom Rogera Hunta, który przez 10 lat spędzonych w tym klubie strzeli ich dla The Reds aż 404. Liverpool był wówczas pępkiem świata – najlepsza muzyka i najlepszy futbol. Z innymi sprawami dużo gorzej.

Dla mnie Liverpool ciągle jest pępkiem świata. Wytrawni podróżnicy pukają się w głowy, bo to przecież jedno z najbrzydszych miast, jakie można sobie wyobrazić planując podróż. No i ten klimat. Jak oni potrafią namówić najlepszych piłkarzy świata, żeby grali dla FC Liverpool, skoro zimny wiatr od morza i deszcz zaskakujący w najmniej spodziewanych momentach, nieustannie zachęcają, żeby uciec stąd gdziekolwiek na urlop. No i co w tym cholernym Liverpoolu jest do zwiedzania? Brązowe, ceglane szeregówki po horyzont?

No więc było tak. W liceum na każdej dłuższej przerwie zbiegaliśmy do szatni, żeby muzykować Beatlesów. Maciek Chylaszek potrafił zagrać wszystkie kawałki zespołu, a reszta śpiewała. Jak ktoś nie znał słów, to przynajmniej próbował mruczeć. Tak powstał najdziwniejszy na świecie fanklub Beatlesów. Piwniczny. Trochę podobny do lochu The Cavern Club, gdzie świat po raz pierwszy usłyszał Beatlesów.

Był 8 grudnia 1981 r. W podziemiach koncentrowało się życie towarzyskie szkoły. Kto chciał być na bieżąco w ważnych sprawach, musiał zejść do piwnicy. Nie mieliśmy pojęcia, nie przeczuwaliśmy nawet, że za chwilę całe życie kraju przeniesie się do podziemia. Pierwszą rocznicę śmierci Johna Lennona postanowiliśmy uczcić najlepiej jak potrafiliśmy. Tuż po godz. 7 wywiesiliśmy na kracie wielki portret Johna namalowany przez moją kuzynkę z plastyka. Ktoś przyniósł znicze, Maciek miał już nastrojoną gitarę. Na dużej przerwie miał się odbyć specjalny koncert pamięci Johna Lennona. Kiedy zeszliśmy po 45 minutach do szatni, nie było już ani portretu Lennona, ani świeczek. Rok później sytuacja powtórzyła się. Któryś przewrażliwiony profesor na wszelki wypadek usunął nasz ołtarzyk. Pewnie grono obawiało się, żeby jakiś szpicel nie doniósł gdzie trzeba, że celebrujemy rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, a nie zamordowanego Beatlesa.

W tym samym 1982 r. Widzew Łódź grał z Liverpoolem w europejskich pucharach. W rewanżu na Anfield 3-2 wygrali gospodarze, ale do półfinału awansował Widzew. I wtedy wydarzyło się coś zdumiewającego. Zdumiewającego pewnie tylko dla nas, zamkniętych na kłódkę w komunistycznym skansenie. Cała fanatyczna trybuna The Kop zaczęła bić brawo polskiej drużynie. Chciałoby się powiedzieć, że dali Widzewowi owację na stojąco. A niby jak inaczej mieli to zrobić? The Kop była jeszcze wówczas trybuną w typowo angielskim stylu czyli wyłącznie stojącą. Głowa przy głowie, ile się tylko zmieści. Ścisk taki, że dwa pierwsze rzędy ludzi przyklejone były do kraty za bramką. Wiadomo, jakie z tego będą później kłopoty.

Postanowiłem się zemścić. Zemścić słodko i dopiąć swego. Jakieś 20 lat po tym, jak z podziemia liceum ktoś zabrał portret Johna i świeczki, stanąłem w bramie Dakota Apartments. Na rogu 72. zachodniej i Park West w Nowym Jorku. To w tej bramie szaleniec zastrzelił Lennona w grudniu 1980 r., a w środku Roman Polański kręcił „Dziecko Rosemary”. Tutaj również palenia świeczek nie tolerowali, ale można to było zrobić po drugiej stronie ulicy, na Strowberry Field w Central Parku. Oczywiście prawdziwe Truskawkowe Pole jest tylko w Liverpoolu, ale na tym amerykańskim przynajmniej trwał niekończący się koncert Beatlesów. O jakiej porze by się tam poszło, zawsze ktoś grał i śpiewał. Co za miejsce.

W Liverpoolu na lotnisku (im. Johna Lennona, a jakże) stoją samoloty. Jak to na lotnisku. Ale jest też łódź podwodna. Żółta. Jakby ją wezbrane i mętne wody rzeki Mersey wyrzuciły aż w to miejsce. Pamiątek po Beatlesach jest zresztą mnóstwo. Na każdym kroku. Na samej Mathew Street każda knajpa przyznaje się do tego, że to właśnie tutaj grali i bywali Beatlesi, choć przecież legendarny klub The Cavern jest tylko jeden. W Liverpoolu wszystko jest legendarne. Dlatego lepiej od razu darować sobie używanie przymiotnika legendarny, bo nadużywanie wszystkiego może doprowadzić do mdłości. Nadużywanie słów również. No ale przecież park Strawberry Field stał się legendarny dzięki piosence Beatlesów. Gdyby Bitle zaśpiewali kawałek o sądeckich plantach, to właśnie tutaj przyjeżdżaliby dzisiaj turyści, żeby zrobić sobie zdjęcie.

Strawberry to rzut gitarą od domu Johna, a raczej od domu, gdzie mieszkał z wujostwem i wychowującą go w zastępstwie matki ciotką Mimi Smith. Legendarną Mimi, w legendarnym Mendip. Wujostwo to była klasa średnia, nieźle im się powodziło. Ale kiedy już John będzie bajecznie bogaty, kupi Mimi rezydencję w Bornemouth. Gdyby powiązać struny z gitar Lennona i Paula McCartneya, to może by się udało połączyć ich liverpoolskie domy linią do przesyłania wiadomości. Nut albo tekstów piosenek. Tylko po co, skoro Beatlesi nie znali nut. Ale nie było przecież smsów, a rodzące się w gorących głowach duetu kompozytorów pomysły kolejnych przebojów, czasami nie mogły czekać do rana. Legendarnego duetu kompozytorów.

Jeśli na jednym krańcu Liverpoolu zapytacie przypadkowego przechodnia, jak trafić do domu Ringo Starra, to wytłumaczy wam to precyzyjniej niż Google Maps. To na drugim końcu miasta, na Admiral Grove. Taka sama szeregówka jakich tysiące po drodze. No może nie taka sama. Jeszcze węższa, zaniedbana i brzydsza niż większość. Na dodatek różowa. Gdyby chcieć tam wstawić perkusję, najprościej byłoby rozebrać kawałek dachu i opuścić bębny na linach. 110 kroków dalej, na rogu Admiral Grove i High Park Street, ciągle stoi Empress Pub. Legendarny. 60 lat temu matka perkusisty The Beatles nalewała tam piwo. Mnóstwo na to dowodów, na każdej ścianie i szybie pubu. Ale Empress wyraźnie lata świetności ma już za sobą. Zestarzał się jak Beatlesi. Trafiają do niego już tylko tacy szaleńcy jak ja. Stali bywalcy znikają, a ci, którzy pozostali sprawiają wrażenie, że właśnie tutaj oglądali piłkarski finał Anglia – RFN w 1966 r. Piłka jest okrągła, dlatego znowu wróciliśmy do futbolu.

W Liverpoolu spór o to, co było pierwsze – jajko czy kura – nie ma sensu. Czerwoni zagrali pierwszy mecz 70 lat wcześniej niż radio zagrało Beatlesów. Beatlesi ostatni koncert w rodzinnym Liverpoolu zagrali w grudniu 1965 r. Kilka dni temu minęły 54 lata jak pogasły po tym wydarzeniu światła w Empire Theatre. Światła na Anfield Road ciągle nie gasną. Legendarnym Anfield. Można nawet powiedzieć nieco górnolotnie i z odrobiną patosu, że jeszcze nigdy od 127 lat nie świeciły tak jasno jak teraz. Jak pisze klasyk gatunku „piłka jest okrutna”. A w Liverpoolu na dodatek przewrotna. Klub, który zdobył pięć raz puchar Europy, od 30 lat nie zdobył mistrzostwa Anglii. To boli. Szczególnie mocno w kraju, gdzie wymyślono, że piłkę można kopać nogą, a piłkarzom i trenerom stawia się pomniki. Jeśli więc nie w tym sezonie, to kiedy? Jeśli nie ekipa dowodzona przez Jurgena Kloppa, to kto? Niemiec zarządzający legendarnym angielskim klubem urodził się 13 miesięcy po tym, jak zaczęto się spierać, czy piłka kopnięta przez Geoffa Hursta przekroczyła linię niemieckiej bramki. Podobno nie przekroczyła.

Acha – oczywiście Everton jest o 14 lat starszy od Liverpool FC, ale jakie to ma znaczenie dla naszej opowieści? Nie ma żadnego znaczenia.

Gdybym miał napisać wstęp do krótkiego przewodnika po portowym mieście w północno-zachodniej Anglii, to zacząłbym tak: jeśli nie odczuwasz dreszczyku oglądając mecz LFC albo słuchając w radio The Beatles, nie wybieraj się do Liverpoolu. Po pół godzinie będziesz miał poczucie, że źle zainwestowałeś 250 zł wydane na tanie linie lotnicze i nawet piwo wypite w najbliższym pubie nie ukoi twojego rozczarowania. Będziesz musiał wypić wiele kolejnych piw. Ale jeśli odczuwasz chociaż lekki dreszczyk przy okazji jednego z wymienionych punktów, to już teraz zarezerwuj bilet. Nie będziesz się nudził ani minuty, bo na każdej ulicy odkryjesz coś, co pobudzi twoją wyobraźnię. A kiedy zwiedzając Anfield staniesz w tunelu pod trybunami i z głośników usłyszysz „You’ll Never Walk Alone” śpiewane na 50 tysięcy gardeł, to legendarne ciary na twoich plecach będą miały siłę, o jaką nie podejrzewałeś własnych pleców.

Beatlesi mieli rację na swojej płycie „Magical Mystery Tour”. To była faktycznie Magiczna Tajemnicza Podróż.

 

Tekst ten poświęcam pamięci mojego przyjaciela Maćka Chylaszka w 10. rocznicę Jego tragicznej śmierci. Chrzanowski licealista z nieodłączną gitarą tak wielu ludzi nauczył kochać Beatlesów.

Reklama