SCENA SŁOWIK: Los Duendes – Zespół Świat [RELACJA]

SCENA SŁOWIK: Los Duendes – Zespół Świat [RELACJA]

Jeżeli zapytasz jakikolwiek band: „Hej, co wy za jedni?”, z miejsca rzucą wam nazwą, nieprzykładowo: „Jesteśmy Los Duendes”, ale tak naprawdę to jedynie słowa, które sobie nadali, a które nie muszą tłumaczyć niczego. To w pewnych sprzyjających, cieplarnianych warunkach co najwyżej fejm, kult, dobrze prosperujący biznes. Jak wyglądają i czym „władają” na scenie i poza nią, to również nie ma większego znaczenia. Nie ma bądź nie musi mieć z nimi nic wspólnego. Zespół Świat – ich śpiew, gitara, dęte i perkusyjne, dobra! Ale kim są i kto do elfa-krasnala wystąpił w „Spóźnionym Słowiku”? I do czego tam w zasadzie doszło? Z pewnością do czegoś pojemniejszego niż definicja słowa „koncert”.

Żeby nie było, że mnie nie było, gdyż byłem tego wieczoru na miejscu, do którego niczym syn marnotrawny wracam, by dostąpić ocalenia. Rzadko. Zdecydowanie za rzadko. Jeszcze rzadziej natomiast słucham takiej muzyki jak ta w wydaniu Los Duendes. Takich formacji, które powstały nie po to, żeby odwalić gig, przypajacować i wziąć za to kasę, ale po to, by brać na swoje barki niemałą odpowiedzialność. To wynika samo przez się i ze składu, które czwartkowego wieczoru przybrało formę swoistego jam session międzykulturowych relacji, ożywczej polemiki w temacie i porozumienia na bazie uniwersalnego kodu, jakim może być sztuka. Tym bardziej cenne w dobie rozedrganych, schizofrenicznych czasów, które niczym gradowa chmura terroryzują naszą codzienność.

Borja Soto | fot. Aleksandra Kołodziej

Borja Soto (Hiszpania) – śpiew, Rainer Maria Nero (Austria) – gitara, Piotr Łyszkiewicz (Polska) – instrumenty dęte, Carlos Ronda Mas (Hiszpania) – instrumenty perkusyjne (w zastępstwie za Osmara Pegudo z Kuby). Jak dobrze pasuje do nich określenie „muzyka świata” i jak zarazem fatalnie, wręcz wulgarnie, wypowiadać się o zespole przez pryzmat gatunkowości. Michał Chojecki, prowodyr całego zajścia, ale i wspaniała Katarzyna Krzysztaniak, która sprawuje pieczę nad bandem – myślę, że myślą podobnie i podchodzą do tematu bez granic i sztucznych podziałów. Ten swoisty „drugi plan” działał na równie wysokich obrotach, co ten muzyczny, tłumacząc gdzieś podprogowo, że reagowanie na to, co daje nam życie, to tak naprawdę nie życie. Co najwyżej jego proteza.

Biorąc poprawkę na międzynarodowy i tym samym wielokulturowy skład, w Los Duendes niczym w tyglu raz po raz akcentowały się osobowości o wiadomym sobie ładunku emocjonalnym, stereotypowo charakterystycznym dla każdej nacji i każdego z ich członków, będącym odzwierciedleniem pewnego sposobu widzenia i rozumienia świata. Co z tego wyszło? Jedno wielkie i nieustanne zaskakiwanie, przełamywanie granic, dialog, wyprzedzanie naturalnego biegu wydarzeń i łączenie tego, co pozornie odległe kulturowo i przeciwstawne. Nie mogę z pełną stanowczością stwierdzić, czy to, do czego doszło czwartkowego wieczoru, można wpisać w rama koncertu sensu stricte. Raczej sumy różnego rodzaju prądów, wpływów, inspiracji. Ta swoista fuzja elementów płynących ze sceny – jako platforma odmiennych kulturowo kontekstów – siłą rzeczy musi pociągać za sobą nową jakość, którą nie sposób wpisać w gatunkowość, ale nowe gatunki muzycznej ekspresji.

Rainer Maria Nero i Piotr Łyszkiewicz | fot. Aleksandra Kołodziej

Dla mnie jest to bardziej niż czytelny komunikat, Dzięki takim wydarzeniom jak koncert Los Duendes możemy być kimś więcej niż jesteśmy i to do tego stopnia, że granice tego „więcej” są niewyobrażalne. Ktoś powie: „Ale jak to?. Przecież na co dzień jestem nieszczęśliwy, żyję w beznadziei, jestem pozbawiony motywacji, mam żal do wszystkich i o wszystko”. I wtedy nierzadko trafia się we właściwe miejsce i czas (zazwyczaj z przypadku), by dostąpić macierzyńskiego objęcia. Rozmawiałem w życiu z wieloma ludźmi, którzy pod sceną doznawali rewelacji: umierali i rodzili się na nowo. Ludzi, którzy nie potrzebowali pieniędzy, zdrowia, szczęścia, pomyślności, ale potrzebowali celu – sensu, aby usprawiedliwić swoje życie. Czy jest to wezwanie do dojrzałości? Zdecydowanie nie, ale jest to w zasadzie wszystko, co może zaoferować artysta, publiczność i wszyscy, którzy przysłużyli się, by to tego spotkania doszło.

Los Duendes to właśnie taki zespół-drzwi. Przejście zawsze otwarte dla wszystkich – w szczególności dla osób, które potrzebują szepnięcia dobrego słowa w ucho. Dla których głębokie wzruszenia estetyczne, w tym muzyczne, działają oczyszczająco. Obmywają z nagromadzających się brudów i pyłów codzienności, które niejednokrotnie przesłaniają szerszy cel, jakże niezbędny, by wyjść rano z łóżka i wejść w dzień (jakimkolwiek odcieniem szarości nie miałby się finalnie na nas odmalować). Ale jak to często bywa, Los Duendes to ten rodzaj fenomenu, do którego dostęp (z racji swojej niszowości) nie jest oczywisty, wiadomy i mainstreamowo zachęcający. O takie cuda trzeba się starać, bić, wręcz iść na noże. A osobom-odkrywcom takich bandów należy kłaniać się nisko i liczyć na to, że z kolejnych wojaży przywiozą nam równie piękny klejnot – wspaniały łącznik ludzi w kulturze i pomiędzy kulturami.

Foto: Aleksandra Kołodziejwww.olakolodziej.com

Reklama