Projekt życie, czyli jak sądeczanin Michał Kociołek wygrał z rakiem

Projekt życie, czyli jak sądeczanin Michał Kociołek wygrał z rakiem

Kociołek ja to cię w piachu widziałem, a ty wciąż tu jesteś – takie słowa usłyszał młody sądeczanin Michał Kociołek, kiedy udał się na wizytę kontrolną do swojego lekarza. Obawy neurochirurga miały swoje uzasadnienie, jego pacjent przeszedł bowiem wielogodzinną operację usunięcia guza mózgu – glejaka III stopnia, a następnie długotrwałą chemio- i radioterapię. Nie dawano mu większych szans na przeżycie, a on nie tylko żyje, ale właśnie wydał książkę w której opisuje swoje zmagania z chorobą. Tytuł książki mówi sam za siebie:  „Projekt: Życie. Nie zatrzymuj się”.

Michał to człowiek, który swoją energią mógłby obdzielić parę innych osób. Zawsze uśmiechnięty, zawsze w ruchu. Nigdy nie rozstaje się ze swoim rowerem, którym potrafi pokonywać dziennie dziesiątki kilometrów. Patrząc na niego trudno wyobrazić sobie, że kilka lat temu usłyszał diagnozę, która roztrzaskała całe jego dotychczasowe życie.

Dowiedziałem się, że mam guza mózgu, glejaka III stopnia. Bez operacji przeżyję maksymalnie kilka miesięcy, natomiast poddanie się zabiegowi nie gwarantuje niczego. Mogę żyć, mogę umrzeć, mogę być całkowicie bądź częściowo sparaliżowany, lub znaleźć się w śpiączce. Lekarze nie gwarantują niczego, a decyzja należy do mnie. Mój jeden podpis ma przesądzić o wszystkim – opowiada.

Do momentu gdy usłyszał diagnozę, praktycznie nie chorował. Właśnie rozpoczął pracę jako zawodowy kierowca, kilkaset kilometrów od Nowego Sącza.

Miałem za sobą bardzo trudny okres w życiu i wreszcie zacząłem wychodzić na prostą. Wykonywałem pracę, która sprawiała mi przyjemność, zarabiałem na swoje utrzymanie, poważnie myślałem o przeniesieniu się do Wrocławia. Aż nagle przytrafił mi się ten „wypadek” – wspomina.

„Wypadek”, o którym mówi Michał to atak padaczki podczas jazdy samochodem. Chociaż nie spowodował żadnych konsekwencji na drodze, szef Michała zmusił go do wizyty u lekarza.

Broniłem się przed tym rękami i nogami, ale szef miał rację. Potwierdziła to diagnoza, którą usłyszałem w szpitalu: guz o wymiarach 6 na 8 centymetrów. Stanąłem na granicy. Granicy życia i śmierci, po której przejściu nic nie jest takie samo. Leżałem w szpitalu i powoli dochodziło do mnie w jakiej znalazłem się sytuacji. Rak rzucił mnie na głęboką wodę i nadszedł czas, aby dostosować się do nowej sytuacji, zupełnie odmiennej od wszystkiego, co mnie dotychczas w życiu spotkało – mówi.

Michał miał czas na rozmyślania, bo operacja bynajmniej nie miała odbyć się natychmiast. Zdecydował również, że podda się jej z szpitalu św. Łukasza w Tarnowie.

– 22 listopada 2012 – ta data na zawsze stanowić będzie punkt zwrotny w moim życiu. Miałem 26 lat, siedziałem na szpitalnym łóżku, czekałem na księdza by przyjąć ostatnie namaszczenie i miałem pełną świadomość, że mogę już nie wstać przez kilka miesięcy, albo nawet nigdy. Ale kiedy przyszedł czas, po prostu poszedłem na salę operacyjną.

Sama operacja trwała ponad 7 godzin. Zakończyła się sukcesem. Michał otworzył oczy, wiedział gdzie się znajduje i co mu się przytrafiło, miał pełną władzę w rękach i nogach. Zwycięstwo? Niestety nie całkiem, bo część guza wciąż pozostała w mózgu i potrzebne były wielodniowe cykle chemio i radioterapii. A i tak nie było wiadomo jakie przyniosą one efekty i czy Michał będzie miał szansę na nowe życie.

A jednak dostał tę drugą szansę. Może od Boga?

Wierzę  w Boga i ta wiara miała i ma dla mnie bardzo duże znaczenie. Nigdy nie pytałem „dlaczego ja?”, nie miałem pretensji, nie targowałem się z Bogiem. Nie straciłem też wiary, wręcz przeciwnie choroba wzmocniła ją – wyznaje.

Musiał wszystkiego uczyć się od nowa, przewartościować swoje życie i wszystkie dotychczasowe założenia. Znaleźć w sobie pokłady cierpliwości, pokory, i przede wszystkim wdzięczności za każdy darowany dzień życia, za fakt, że po prostu jest.  Michał przyznaje, że przed chorobą miał opinię człowieka słabego psychicznie, który łatwo poddaje się i łatwo rezygnuje. Rak wymagał zupełnie innej postawy życiowej. Wymagał siły, cierpliwości i zdolności do stawienia czoła lękowi, bólowi fizycznemu, ograniczeniom w codziennym życiu. A także porzucenia szkodliwych nawyków i nałogów, w tym papierosów i alkoholu.

To nie było łatwe, ale wiedziałem, że mam cel, a jest nim po prostu moje dalsze życie. Wygrana z chorobą to jedno, ale pozostaje przecież to co najważniejsze, samo życie – mówi.

A ono zmieniło się i to w bardzo poważnym stopniu. Michał kochał jazdę samochodem, chciał dalej wykonywać wymarzony zawód kierowcy. –

Niestety, nie mogę usiąść za kierownicą. Odzyskam prawo jazdy, o ile przez 10 lat nie będę miał kolejnego ataku padaczki. To dużo, ale cierpliwie czekam i korzystam z innych okazji, jakie przynosi mi życie – wyjaśnia.

Choroba nauczyła Michała wielu różnych rzeczy, także i tego żeby brać się życiem za bary i nie odkładać swoich marzeń na później. Żyć tu i teraz i nie poddawać się, nawet jeśli los rzuca nam kłody pod nogi.

Głęboko wierzę, że wszystko jest po coś, a każda nawet najtrudniejsza i najbardziej bolesna sytuacja to lekcja z której powinniśmy wyciągnąć wnioski i iść dalej. Choć choroba oznaczała dla mnie kilka kroków wstecz, jednocześnie pozwoliły mi one na znacznie większy rozbieg.

Michał przyznaje, że kiedy człowiek stanie się na granicy życia i śmierci, niewiele rzeczy wydaje się potem naprawdę niebezpiecznych. Ani naprawdę trudnych.

– Po kuracji ważyłem 130 kilo i trudno było mi na siebie patrzeć. Ale zawziąłem się, zacząłem chodzić na siłownię i stopniowo wróciłem do normalnej sylwetki. Dużym wyzwaniem okazało się również napisanie i wydanie książki.

Do opisania swoich doświadczeń namówił go jeden z zaprzyjaźnionych księży. Uznał, że warto podzielić się tą historią nie tylko z innymi chorymi, którzy być może stracili już nadzieję, ale również z ludźmi zdrowymi, którym brakuje sił  i odwagi do codziennych życiowych zmagań. Sama książka powstawała kilka lat i kosztowała mnóstwo energii i wysiłku.

 Wielu ludzi obiecywało mi swoją pomoc, ale gdy przyszło do realizacji obietnic zostałem sam. Chodziłem od drzwi do drzwi, aż w końcu ktoś polecił mi krakowskie wydawnictwo WAM, które zdecydowało się wydać moją książkę . Właśnie trafiła ona do księgarni.

To książka dla wszystkich, którzy potrzebują mocnego kopa by stanąć na nogi. A także dla tych, którzy mocno na nich stoją, ale chcą się utwierdzić w swojej postawie życiowej. Nie każdy może powiedzieć: „Jestem Michał Kociołek, przeżyłem śmiertelną chorobę i mogę o niej mówić z uśmiechem na twarzy”. Ale każdy ma ten sam projekt co Michał do zrealizowania. Swoje własne życie.

fot. TB, Michał Kociołek

 

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama