Potrafię śmiać się z siebie

Potrafię śmiać się z siebie

Rozmowa z Łukaszem Rybarskim z Kabaretu pod Wyrwigroszem

– Skąd u Pana pociąg do… kabaretu?

– Mam pociąg do wielu rzecz. Oczywiście jak każdy chłopak zacząłem od pociągu do kobiet (śmiech). Obecnie jestem stolarzem, pilotem, instruktorem jazdy konnej, aktorem, scenarzystą, projektantem ale faktycznie pociąg do kabaretu wygrywa. Wygrywa dzięki temu, że są te inne pociągi, a ja mam kobiecą naturę. Przynajmniej pod względem kobiecych kaprysów. Mam trzy kobiety w domu, więc wiem, co mówię. Jak dziewczyna ma proste włosy to sobie je kręci, jak ma kręcone to prostuje. Jak ma długie to ścina, a jak krótkie to zazdrości tej, co ma długie. Ze mną jest podobnie, dlatego pociągów mam wiele i korzystam z nich naprzemian.

 

– Mówi się, że polityka dziś to jeden wielki kabaret. Przez to trudniej dziś robi się prawdziwy kabaret?

– Polityka… no coż, wolałbym się nie wypowiadać na ten temat. Nie, że się boję…,może trochę (śmiech). Ale chciałbym, żeby ta rozmowa, zanim trafi do druku, nie stała się nieaktualna. A niestety dzisiaj dzieje się tak wiele, że robienie kabaretu politycznego jest coraz trudniejsze i niewdzięczne. Dzisiaj humor przegrywa z zacietrzewieniem a robienie żartu z czegoś jest tożsame z opowiedzeniem się za czymś lub przeciwko komuś. I to przestaje być zabawne. Ostatnia nasza przygoda z polityką to 400 odcinków audycji „Między Bugiem a Prawdą” emitowanej przez cztery lata w radiu RMF FM. Ale to były czasy, kiedy jeszcze można się było śmiać ze wszystkiego…

 

– Dlatego Kabaret pod Wyrwigroszem raczej czerpie tematy z życia, politykę zostawiając z boku?

– Niezupełnie, żarty polityczne robimy głównie na żywo, podczas koncertów, są dzięki temu zawsze bieżące. Poza tym na naszym kanale w Youtube jest trochę piosenek o charakterze politycznym, więc jednak tej polityki tak całkiem z boku nie zostawiamy. A skoro już o tym rozmawiamy, to zdradzę, że w lipcu planujemy premierę teledysku i nowej piosenki podsumowującej ostatnie kilka lat naszej rzeczywistości. Będzie wesoło, nie wiem czy wszystkim, ale jeszcze się taki nie urodził co by wszystkim…

 

– Sławny numer z telefonią komórkową, infolinią i super ofertą to samo życie. Inspiracja przyszła z jakiejś konkretnej sytuacji?

– „Telemarketing domowy” napisałem przed sześciu laty. Jak pani wie, satyra to wyolbrzymienie, przejaskrawienia jakiegoś problemu, żeby się stał zabawny. Dzisiaj z przerażeniem zauważam, że moje pomysły z tego skeczu, stają się coraz bardziej realne. Chyba będę musiał dopisać kolejną część (śmiech).

– Z czego lubią się śmiać Polacy?

– Mój kolega Maurycy mawia, że nic tak nie cieszy jak cudze nieszczęście i to prawda. My Polacy lubimy się śmiać z innych, nie z siebie.

 

– A Pan?

– Ja z siebie się już śmieję. W czasie programu mam kilka wejść stand-upowych i jak to w tym gatunku bywa, mówię głównie o sobie, o swoich wadach, o obserwacjach. Widownia umiera ze śmiechu, a mnie nie jest przykro, więc to znaczy, że nabrałem dystansu do siebie, co jest podstawą w tym zawodzie.

 

– Pana żona na naszych łamach mówiła: „Mój mąż na tzw. życie w ogóle nie jest wesołkiem. Zresztą nie ma na to czasu, bo ostatnio został prawdziwym stolarzem i robi prawdziwe stoły. A stolarz nie może się wygłupiać, bo by sobie palce poucinał”. Łukasz Rybarski nie jest wesołkiem? Trudno uwierzyć…

– Nie tylko pani trudno w to uwierzyć, czasami taksówkarze też się dziwią. Wydaje im się, że w życiu prywatnym powinno być tak samo jak w telewizji. Oczywiście, nie jestem z natury smutasem ale jak jestem zmęczony, to jestem zmęczony i nie silę się na żarty. Ale np. jadąc taksówką czasami w myślach urządzam sobie quiz i obstawiam, o co mnie zapyta kierowca. I przeważnie wygrywam, bo zazwyczaj obstawiam jedno z dwóch pytań: „Dobrze poznaję… pan to pan?”  lub drugie: „Skąd wy bierzecie pomysły na te skecze?”. Owszem, czasami przegrywam, bo zamiast takiego pytania, słyszę stwierdzenie: „W telewizji wygląda pan na grubszego”. I wtedy się uśmiecham.

A jak ostatnio po naszym występie pewna kobieta podeszła do mojej żony i powiedziała: „Pani Beatko, ja panią uwielbiam, pani jest nieśmiertelna”, to płakałem ze śmiechu. Więc o ile mam powody, to smutasem nie jestem.

 

– A jak się zostaje stolarzem, nie tracąc przy tym palców?

– Przygodę ze stolarstwem należy zacząć od tępej piły, wtedy ryzyko utraty palców jest mniejsze. A mówiąc poważnie to i w aktorstwie, i w stolarstwie potrzebna jest wyobraźnia. Większość wypadków to rutyna, ja moim hobby zajmuję się od 4 lat więc nie zdążyłem w rutynę popaść i nigdy nie zamierzam, bo robię meble unikatowe i prawie nigdy dwa nie są takie same.

 

– Łukasz Rybarski lubi też… latać i to samodzielnie pilotując. To takie spełnienie ikaryjskiego marzenia o oderwaniu się od ziemi?

– Zrobiłem licencję pilota, bo latanie od zawsze było moim marzeniem. Niektórzy kochają motocykle, inni motorówki, ja kocham samoloty i latanie, to moja adrenalina, moja poprzeczka, do której cały czas muszę się wspinać. Coroczne badania lekarskie, egzaminy, sprawdziany wiedzy teoretycznej i praktycznej… Ale latanie to przede wszystkim poczucie wolności, możliwość spojrzenia na wszystko z góry i nie mam na myśli poczucia wyższości, tylko poczucie dystansu do otaczającej rzeczywistości. Z Ikarem raczej się nie utożsamiam, bo poza dążeniem do celu, Ikar jest też symbolem nadmiernej ambicji i skłonności do ryzyka. W samolocie miejsca na ryzyko nie ma.

 

– A co z pociągami? Lubi Pan?

– Ostatnio coraz bardziej. Największym deficytowym towarem jest dzisiaj czas. Szkoda mi każdej chwili, bo jest jeszcze mnóstwo rzeczy, których chciałbym się nauczyć, książek, które chciałbym przeczytać i zaległości, które chciałbym nadrobić. Pociąg daje taką możliwość w prezencie. Dlatego zawsze, kiedy mam taką okazję, wybieram pociąg.

 

– A pamięta Pan „strzałę południa”, która „mknęła” na trasie Limanowa-Nowy Sącz?

– Jak się przyznam, że pamiętam, to będzie wiadomo, ile mam lat. A właściwie nie wierzę, że mam już tyle, bo czuję się ciągle na osiemnaście – tyle ile miałem jeżdżąc „strzałą południa”. Pociąg pamiętam głownie z wypraw do Nowego Sącza, gdzie jeździliśmy całą paczką na koncerty. Najbardziej utkwił mi w pamięci koncert Perfectu. Pociąg był wtedy tak przeładowany, jakby cała Limanowa jechała na ten koncert. Ale co znaczy naprawdę przeładowany pociąg przekonałem się dopiero rok później, jadąc na festiwal do Jarocina…

 

Reklama