Pamiętniki pisała ze świadomością, że ktoś je przeczyta

Pamiętniki pisała ze świadomością, że ktoś je przeczyta

W listopadzie nakładem Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” ukazała się książka Zofii z Odrowąż-Pieniążków Skąpskiej „Dziwne jest serce kobiece… Wspomnienia galicyjskie”. Rozmawiamy z autorem opracowania wspomnień, wnukiem Zofii – Rafałem Skąpskim. 

– Książka ukazała się dzięki temu, że 21 stukartkowych zeszytów z zapiskami babci trafiło do Pana rąk. Trudno było przebrnąć przez te zapiski?

– Wspomnienia babci były przechowywane w rodzinie i wnukowie doskonale wiedzieli o ich istnieniu. Natomiast rzeczywiście był problem  z ich odczytaniem, bo charakter pisma babci był dość skomplikowany, a z biegiem lat pismo babci stawało się coraz bardziej niewyraźne. Okazało się jednak, że mam jakąś łatwość jego odczytywania. W związku z tym kuzyn, który przechowywał te 21 stukartkowych zeszytów, przekazał mi je i gorąco zachęcał, żebym je przepisał.

– Gdy zaczął Pan czytać te pamiętniki pierwszy raz, to od razu pojawiła się myśl, że warto by było je opublikować?

– Nie, na początku nie. W związku z tym, że miałem 10 lat, gdy zmarła babcia, a 12 lat gdy zmarł mój ojciec, wielu rzeczy o rodzinie nie wiedziałem. Dla mnie czytanie pamiętników babci było okazją do poznania dzieciństwa mojego ojca i zdobycia informacji, których nie zdążył mi przekazać. Później pomyślałem, że warto pozostałym krewnym udostępnić to, co udało mi się przepisać. A ponieważ miałem świadomość, że będą ten tekst czytać także młodsi członkowie rodziny, zacząłem go opatrywać przypisami, które wyjaśniały rzeczy zrozumiałe dla pokolenia autorki, ale dla ludzi żyjących 100 lat później już niekoniecznie.

– W którym momencie pojawił się pomysł, że warto te zapiski jednak udostępnić szerszemu gronu czytelników?

– Trudno określić to precyzyjnie. Jakaś myśl wzbierała wraz z czasem, z kilku przyczyn. Po pierwsze okazało się, że w tych wspomnieniach pojawia się bardzo dużo osób, także spoza rodziny, z którymi babcia się spotykała. Po drugie są to wspomnienia dość precyzyjnie opisujące sytuację gospodarczą, społeczną. To co zostało opublikowane, to informacje o życiu babci w Krakowie w ostatnich 20 latach XIX wieku i tu na Sądecczyźnie w pierwszych 20 latach XX wieku. Uznałem, że może to być cenne źródło dla historyków badających ten region, ale też dla współczesnych mieszkańców, którzy być może odnajdą w opisywanych zdarzeniach coś, o czym słyszeli od swoich przodków, a może odnajdą tu swoich krewnych, lub odwrotnie znajdą całkiem dla nich nowe, a ważne czy ciekawe, informacje.

– Pan czytając pamiętniki babci, odkrywał historię swojej babci i swojego taty. Było coś co Pana zaskoczyło?

– Specjalnych zaskoczeń nie było. Natomiast zdobyłem informacje, których nie znałem, choćby o tym, że dziadek babci był burmistrzem Gorlic. Dowiedziałem się też o relacjach dziadków ze Stadnickimi, co potem przełożyło się na moje kontakty z wnuczką Adama Stadnickiego, którą poznałem nie widząc jeszcze, że jest z tej właśnie rodziny. Jadwiga Czartoryska była dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Paryżu i dopiero po paru latach znajomości dowiedziałem się, że jest wnuczką Adama Stadnickiego. Miałem nadzieję, że dostarczy mi dodatkowych informacji dotyczących moich przodków. Stało się odwrotnie, wspomnienia babci okazały się ważną i ciekawą informacją dla potomków Stadnickiego. Natomiast z historycznego punktu widzenia zaskakujące, nie tylko dla mnie, mogą być opisy I wojny światowej na Sądecczyźnie; front przechodził przez te tereny, przez Brzezną, przez dwór dzierżawiony przez dziadków od Stadnickich właśnie, co najmniej kilka razy. To odcisnęło niezwykłe piętno na rytmie ich życia.

– Ta książka to opowieść o historii, o tamtych czasach ale też opowieść o kobiecie. Pana babcia dość śmiało pisze o swoich uczuciach. Jest taki piękny fragment na początku, gdy wyznaje, że zobaczyła pewnego młodzieńca w kościele i pomyślała, że to będzie jej przyszły mąż. I rzeczywiście – tym brunetem był Pana dziadek Jan.

– To są wspomnienia, które niewątpliwie były pisane ze świadomością, że ktoś je przeczyta. Myślę, że babcia kierowała te zapiski do wnucząt. Jest tam pewna doza intymności, ale nie ma niczego, czego mogłaby się wstydzić, czegoś co skrzętnie by ukrywała przed innymi. To są zapiski, które pokazują jednak nieocenzurowane myśli, prawdziwe uczucia i emocje. Te zapiski są też fascynujące ze względu na wielość jej zainteresowań, od muzyki, literatury, sztuki, poprzez gospodarstwo, po zdrowie, psychologię. To wszystko ją interesowało. Czytała książki, żeby zdobyć wiedzę ze wszystkich tych dziedzin. Była szykowana do kariery pianistycznej, ale śmierć ojca, która pogorszyła znacznie jej sytuację finansową, spowodowała, że musiała zarzucić te marzenia. Gdzieś zanotowała, że mimo tych rozlicznych zainteresowań najbardziej żałuje, że nie udało jej się odbyć studiów medycznych, bo to była dziedzina, w której dobrze by się czuła.

– Na tamte czasy – emancypantka. Nie tylko poszerzająca wiedzę, ale też nie bojąca się wyrażać swojego zdania, kierować swoim losem.

– Emancypantka, ale nie rewolucyjna, nie sufrażystka. Choć na pewno kobieta dbająca o pozycję swoją a później swoich córek.

– Są jakieś fragmenty, które Pan pominął, przepisując pamiętniki i oddając je do publikacji?

– To dosłownie może być kilkanaście zdań, takich w których były powtórzenia, babcia do czegoś wracała i jeszcze raz opisywała. Nie było z mojej strony żadnej cenzury, żadnego wyrzucania jakiś nazwisk, jakiś zdarzeń.

– Jak długo trwała Pana praca nad książką?

– Ponad 10 lat. To nie była praca codzienna, bywało wiele długich przerw. Początki przepisywania to były momenty, kiedy rzadko znajdowałem na to czas, przy wielu zajęciach zawodowych i społecznych. Natomiast po przepisaniu całości, mając wstępne uzgodnienia z wydawcą, przez ostatnie półtora roku skoncentrowałem się na skompletowaniu wszystkich przypisów, tablic genealogicznych, zdjęć, opracowanie dokumentów zawartych w aneksach.

– Drzewa genealogiczne wymagały sporo pracy, są bardzo dopracowane.

– W 1997 r. w Nowym Sączu zorganizowaliśmy pierwszy zjazd rodzinny i już wtedy przyjechałem z jakimś, niepełnym drzewem genealogicznym. Od tego momentu staraliśmy się w rodzinie uzupełniać informacje. Przy czym te drzewa w książce są o tyle niepełne, i to świadomie, że nie zawierają ostatnich pokoleń. Chcieliśmy z wydawcą, żeby odpowiadały mniej więcej okresowi, którego dotyczy ta publikacja. Jeśli wyjdzie druga część, obejmująca okres międzywojenny, wojny i okupacji, dopiszemy kolejne dwa pokolenia.

– Zatem planowana jest kolejna publikacja?

– Jestem gotowy. Uważam, że będzie ona równie interesująca jak pierwsza, ale niestety dotyczy już innego regionu czyli Pomorza. Dziadkowie w 1920 r. zakończyli dzierżawę Brzeznej. Polska w wyniku podpisanych z Niemcami w styczniu 1920 traktatów paryskich  otrzymała część powiatu działdowskiego, były tam majątki do objęcia, więc pojechali. Mieszkali tam do 1939 r. Potem od 1940 r. mieszkali pod Krakowem, a w 1950 r. babcia przeniosła się do Krakowa, mamy więc powrót do Galicji. Jestem gotowy do publikacji, wydawca zaczyna podpytywać o objętość drugiej części, więc przypuszczam, że ma dobrą ocenę sprzedaży książki oraz zainteresowania nią czytelników i mediów.

– Przepisując pamiętniki babci odkrywał Pan na nowo Sądecczyznę?

– Sądecczyzna była zawsze dla mnie miejscem trochę jak z bajki, pociągającym, tajemnym. We wspomnieniach ojca, dopóki mieliśmy możliwość rozmów, Brzezna, w której ojciec się wychowywał, była przywoływana zawsze jako niezwykłe miejsce wspaniałego dzieciństwa. Dążyłem do tego, żeby ten region poznać, stąd wielokrotne wizyty i organizacja kilku już zjazdów rodzinnych, zawsze wtedy odwiedzaliśmy też miejsca związane z dziadkami, czy pradziadkiem Antonim. A po latach zawodowej aktywności zdecydowałem się tu wrócić na stałe i w 2016 osiedliśmy z żoną w Jazowsku w gminie Łącko. To miejscowość, w której urodził się mój dziadek Jan, a w której w latach 1865-1875 zarządcą dóbr był jego ojciec Antoni.

 

 

 

 

Reklama