Opowieści nie tylko rowerowe. Siedzę za biurkiem cały rok…

Opowieści nie tylko rowerowe. Siedzę za biurkiem cały rok…

Kochał książki i rowery. Z miłości do książek prowadził antykwariat – najpierw we Lwowie, a po wojnie w Nowym Sączu. Z miłości do roweru podejmował długodystansowe wyprawy, jakich dzisiaj nie powstydziliby się wytrawni cykliści.

Urodził się we Lwowie w 1910 r. jako Kazimierz Michalunio. Zmarł w Nowym Sączu w 1966 r. jako Kazimierz Kubrycht. To ciągle jednak jedna i ta sama osoba. Ludzie czasami zmieniają nazwiska i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Niezwykłe było raczej to, że latem 1935 r. student Wyższej Szkoły Handlu Zagranicznego we Lwowie wsiadł na rower i pokonał trasę Lwów – Warszawa – Lwów. Niby nic wielkiego, raptem 800 km, ale biorąc poprawkę na jakość przedwojennych dróg i brak przerzutki w rowerze Kamińskiego, tamten wyczyn sprzed ponad 80 lat jawi się dzisiaj jako prawdziwe szaleństwo. Dla młodego chłopaka, to były tylko odwiedziny u wuja Władysława, brata ojca. Z pierwszej wyprawy rowerowej nie zachowały się żadne zdjęcia ani pamiątki. Nie ma też tamtego roweru. Możemy się jedynie domyślać, że Kazimierz Michalunio jechał modelem turystycznym Typ 3, bo ten stanowił ponad 90 procent produkcji słynnej przed wojną warszawskiej fabryki rowerów Jana Kamińskiego. Zdaniem fachowców jego konstrukcja była dostosowana do ówczesnych dróg. Rower miał duże koła z oponami 28 x 1 5/8″ i bardzo długą ramę (68 cm). Wyposażony był w amortyzujący wstrząsy, specjalnie wyprofilowany widelec przedni. Dzisiaj na portalach aukcyjnych, kuszą kolekcjonerów podobne egzemplarze, a w zależności od stanu technicznego trzeba za nie zapłacić od 2 do 10 tys. zł. O rowerze Michalunia wiadomo tylko, że miał drewniane obręcze i dzwonek, który wydawał dźwięk po pociągnięciu za sznurek.

Po wojnie Kazimierz Michalunio osiedlił się z rodziną w Nowym Sączu. We Lwowie pracował w Zarządzie Miejskim Królewskiego Miasta Stołecznego i wraz żoną prowadził antykwariat przy ul. Batorego 30. W Nowym Sączu został głównym księgowym w Miejskim Przedsiębiorstwie Gospodarki Komunalnej i – podobnie jak przed wojną – miał antykwariat, najpierw przy Piotra Skargi 7, potem przy Dunajewskiego 6. Wojna i tułaczka nie ostudziły żaru jego miłości do roweru. W Nowym Sączu – a nawet w całym kraju – zasłynął z wypraw dookoła Polski w 1955 i 56 r. Wówczas jeździł już radzieckim rowerem marki Turist.

O wyprawach sądeckiego cyklisty rozpisywały się ówczesne gazety, a wycinki z nich są pieczołowicie przechowywaną rodzinną pamiątką. Podobnie zresztą jak dziennik podróży z 1955 r. w którym nie tylko opisana jest cała trasa, ale mnóstwo w nim wpisów i życzeń z odwiedzanych miejsc. Głównie z zakładów pracy i hoteli, w których Kazimierz Michalunio nocował. Dzisiaj wiele z tych nazw brzmi egzotycznie: „Zarząd Miejski Ligi Przyjaciół Żołnierza w Ostrowcu”, „Spółdzielnia Inwalidów 22 lipca w Szczytnie”, „Polskie Towarzystwo Miłośników Astronomii we Fromborku”, „Centrala Handlowa Przemysłu Papierniczego w Gdyni” albo Portiernia Miejskiego Hotelu w Radomiu. Takie to były czasy, kiedy księgowy z Nowego Sącza przemierzał Polskę. Podczas jednej wyprawy przejechał w 22 dni 2012 km, w kolejnym roku 1884 km podzielone na 30 etapów.

Jak odnotowała wówczas jedna z gazet w Jeleniej Górze, „koszt tych oryginalnych wczasów wynosi 50 zł dziennie”, a taka forma turystyki nie była wówczas popularna. Podczas dwukrotnego objazdu Polski sądeczanin nie spotkał nikogo innego podróżującego w ten sposób na rowerze. Sam Michalunio pytany o motywację do tego niezwykłego wówczas wyczynu, relacjonował na łamach „Dziennika Polskiego”: „Siedzę za biurkiem cały rok, nic więc dziwnego, że przepadam za ruchem, urozmaiceniem i podróżą. Jestem zamiłowanym członkiem PTTK”.

Co ciekawe, gazety zapowiadały wówczas kolejny nietypowy wyczyn sądeckiego księgowego. Z beczek i drewna zbudował on specjalną tratwę, którą z kolegą mieli pokonać 1000 km – głównie Wisłą – od Jeziora Rożnowskiego do Gdańska.

– Do wodniackiej wyprawy jednak ostatecznie nie doszło – opowiada po latach syn Kazimierza Michalunio, Jerzy Kubrycht.  – Ojciec nie dostał zgody na ten rejs od najwyższych czynników, czyli od… mamy. Wydawało się jej to zbyt ryzykowne, a w domu czekała trójka dzieci.

A jak było z nazwiskiem? Dlaczego urodził się Kazimierz Michalunio, a zmarł Kubrycht?

– Tato zmienił nazwisko na Kubrycht w 1961 r. – relacjonuje syn Jerzy. – Któregoś dnia odwiedził go wujek, brat babci, ksiądz salezjanin Marian Kubrycht i użył argumentu, że… Kubrychtów jest mało na świecie. Ojciec się długo nie zastanawiał, poszedł do urzędu i po wpłaceniu 50 zł zmienił nazwisko. Tym sposobem ja noszę nazwisko Kubrycht, mój brat pozostał przy Michalunio, a siostra po mężu nazwa się Woźniak. Najśmieszniejsze było to, że ze zmianą nie mogli sobie poradzić moi nauczyciele w szkole. Rozpocząłem wakacje jako Michalunio, ale do następnej klasy zostałem już zapisany jako Kubrycht. Nie wiedzieli co z tym zrobić, więc do dziennika wpisali Jerzy Michalunio-Kubrycht. Najzabawniejsza w tej zmianie była puenta. Przyjechał do nas brat ojca, jezuita Czesław Michalunio, zbulwersowany zmianą nazwiska i odezwał się do taty takimi słowami: „Kazik, co ty wyprawiasz! Jak mogłeś zrobić naszej mamie takie świństwo? Teraz wygląda na to, że jesteś nieślubnym dzieckiem…”.

Reklama