O czym myśleć w czasie ciszy

O czym myśleć w czasie ciszy

Cisza wyborcza w warunkach szerokiego korzystania z Internetu nie ma większego sensu. Zakaz przeprowadzania i publikowania sondaży w ostatnim tygodniu przed wyborami to propozycja warta rozważenia. Dlaczego? Dlatego, że bardzo wielu wyborców dostosowuje swoje decyzje do ich wyników.

Jedni dołączają się do większości, traktując wybory trochę jak totolotka: chcą postawić na zwycięzcę. Inni martwią się o to, by nie zmarnować głosu. Sondaże sprawiają, że zaczynamy myśleć o polityce inaczej, przez pryzmat „szans kandydatów” a nie ich kwalifikacji czy wiarygodności. Nie chcę propagować naiwnego podejścia do świata, w którym szanse się nie liczą. Ale nie jest przypadkiem, że łatwiej o niespodziankę tam, gdzie sondaży się nie przeprowadza. W miastach,
w których sondaże istnieją, stanowią swego rodzaju „prawybory”, albo walkę o pole position w Formule 1. Nie przesądza o wyniku, ale znacząco wzmacnia jednych kandydatów kosztem drugich. Co więcej – to jest jakoś zrozumiałe w wyborach sejmowych, gdzie nie tylko oceniamy partie, ale także dajemy wyraz własnym poglądom. Znacząca część wyborców nie wycofuje poparcia dla partii reprezentującej podobne do ich własnych przekonania, nawet wtedy gdy wpadają one w kłopoty.

Wybór prezydenta lub burmistrza miasta – nie mówiąc już o wójcie gminy – to nie sprawa przekonań politycznych czy światopoglądowych, ale oceny konkretnej osoby. Prezydenci i burmistrzowie miast dysponują istotną jednoosobową władzą. Nie dzielą jej z nikim, o ile nie są marionetkami w rękach partii, grup biznesowych czy wysokich urzędników Ratusza. Większość nie jest. Nawet jeżeli korzysta z partyjnego poparcia, wsparcia lokalnego biznesu, jeżeli zachowuje się pasywnie wobec urzędniczych układów. Ale polityka to nie realizowanie napisanego na kartce programu, ale nieustanne ścieranie się z innymi interesami, wypracowywanie kompromisów, czasami błędnych, zbyt kunktatorskich. Czasami niepotrzebne wchodzenie w konflikty. Tego nie można się nauczyć z książki. Tego nie dostarczy nikomu w ramach jakiegoś szkolenia partyjna centrala.

Zresztą – jak pokazał okres wyłaniania kandydatów w sądeckiej batalii – przynależność partyjna jest rzeczą umowną i niestałą. Lata, które spędziłem w Nowym Sączu, nauczyły mnie tego, że różnice partyjne są bardziej relatywne niż się to wydaje osobom, które obserwują politykę z daleka. Partie polityczne są podzielone niekiedy tak głęboko, że łatwiej o współpracę z kimś z ugrupowania przeciwnika niż z rywalem z własnej listy. Wzmacnia ten stan także sejmowa ordynacja wyborcza, która sprawia, że – jak od lat mówi profesor Jarosław Flis – najpoważniejszym wrogiem jest kandydat z tego samego ugrupowania, bo to on może odebrać nam upragniony mandat, zdobywając kilkaset głosów więcej.

Wybory prezydenckie są inne. Tu walczy rzeczywiście każdy z każdym. W tych wyborach w Nowym Sączu doszło do daleko idącej dekompozycji na centroprawicy. To nie jest walka na idee czy programy, ale spór o to, kto jest godny zaufania. Różnic programowych szuka się niejako na siłę, by wykazać się pomysłowością, energią, wolą wprowadzania zmian. Różnice między Krzysztofem Głucem a Iwoną Mularczyk, między Ludomirem Handzelem a Leszkiem Zegzdą nie dotyczą spraw programowych, ale doświadczenia, charakteru, dorobku. Nikt z nas nie ocenia człowieka na podstawie tego, co usłyszał od niego w ostatnim tygodniu. Sądy o ludziach wyrabiamy sobie długo obserwując ich sukcesy i porażki, to jak znoszą złą passę i w jaki sposób odnoszą się do przeciwników.

I dodajemy do tego to coś, co można nazwać potencjałem kandydata. Ocenę na ile podejmie wyzwanie związane z miastem. Tą cechą jest innowacyjność i otwartość kandydata. Innowacyjność, którą pokazał choćby pilotaż powiatowy z połowy lat 90. prowadzony przez Rudolfa Borusiewicza, który sprawiał, że o Sączu mówiło się w środowiskach samorządowych, wśród ekspertów i badaczy, w ambitniejszych mediach. Ten potencjał innowacyjności jest tym bardziej istotny, gdy weźmiemy pod uwagę, że ósma kadencja miejskiego samorządu może być jedną z trudniejszych. Po raz pierwszy większym problemem niż to, jak wydać pieniądze unijne, może być to, jak wywiązać się ze zobowiązań zaciągniętych na poczet realizacji wcześniejszych projektów.

Po raz pierwszy samorząd może zmagać się z władzą chcącą ograniczyć jego kompetencje, z próbą zakwestionowania jego autorytetu. Nie poszczególnych wójtów czy burmistrzów, marszałków czy prezydentów, ale samorządowców jako takich. To zmieni sposób funkcjonowania, będzie wymagało pomysłowości i twardości.

Kiedy – jako mieszkaniec Bielska-Białej – zastanawiałem się nad swoim wyborem, nie czytałem sondaży, wybrałem kandydata, który od lat mówi o mieście mniej więcej to samo, jest doświadczonym i niezależnym politykiem, potrafi kierować ludźmi. Jeżeli ktoś zastanawia się, na kogo zagłosować, to niech przedwyborczą ciszę poświęci na przemyślenie ludzkich kwalifikacji kandydatów, a swoim preferencjom partyjnym da wyraz – jak przyjdzie czas wyborów sejmowych.

Przeczytaj „Dobry Tygodnik Sądecki” – kliknij i pobierz bezpłatnie:

Reklama