Rozmowa z Klaudią Sową, instruktorką pływania, sądeczanką wychowaną w Grecji
– Miałaś nietypowe dzieciństwo, bo dzieliłaś je pomiędzy dwoma krajami – Polską i Grecją. Czasami słychać dyskusje, czy takie emigracyjne rozdarcie jest dobre dla dzieci. Jak to wyglądało z Twojej perspektywy?
– Owszem, miałam nietypowe, ale szczęśliwe dzieciństwo. O początkach trudno mi mówić, bo niewiele pamiętam. Pierwszy raz poleciałam z mamą do Aten, kiedy miałam roczek. Dołączyłyśmy do taty, który wcześniej pojechał do Grecji do pracy. Tym sposobem pięć pierwszych lat życia spędziłam w Atenach. Do zerówki jednak poszłam w… Nowym Sączu. Ale, żeby nie było nudno, to do pierwszej klasy już w Grecji.
– Nieustająca zamiana miejsc. Który język był dla Ciebie pierwszym?
– Zdecydowanie polski. W tamtym czasie było w Atenach wielu Polaków, więc rozmawiało się po polsku. Najbliższe środowisko było polskie: znajomi, kościół, szkoła, podwórko. Ale podwórko było też tym miejscem, gdzie nauczyłam się greckiego. Dziecku to przychodzi w łatwy sposób. Najpierw wiele słów rozumiałam, ale szybko zaczęłam też mówić.
– Szkoła była grecka?
– Chodziłam do polskiej szkoły, w której mieliśmy tylko godzinę greckiego tygodniowo, poświęcając ją głównie na szlifowanie pisowni, bo rozmawianie w tym języku nie stanowiło dla większości problemu.
– Rozdarcie pomiędzy Grecją a Polską było dla Ciebie problemem? (…)