Jan Brzeski. Ostatni żyjący żołnierz 1. Dywizji Pancernej

Jan Brzeski. Ostatni żyjący żołnierz 1. Dywizji Pancernej

Jan Brzeski

Ponad miesiąc temu obchodził swoje 99. urodziny. Jest weteranem wojennym, ostatnim żyjącym żołnierzem 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka i 24. Pułku 10 Brygady Kawalerii Pancernej walczącej we Francji, Belgii, Holandii i w północnych Niemczech.

Wojnę szczęśliwie przeżył. W 1947 r. wrócił do rodzinnego Rytra i pracował m.in. przy odbudowie wysadzonego tunelu kolejowego w Żegiestowie. Wraz z żoną Jadwigą wychował trzynaścioro dzieci: Andrzeja, Jana, Wincentego, Pawła, Annę, Piotra, Kazimierza, Marię, Józefa, Tomasza (słynnego sportowca), Rafała, Marka i Marcina. W ostatnim czasie mieszkał w Brukseli wraz z córką Marią Florkowską. W Polsce jest dopiero od kilku miesięcy.

 ***

Jan Brzeski urodził się w Rytrze 10 stycznia 1923 r. W chwili wybuchu II wojny światowej miał zaledwie 16 lat. Za namową swojego starszego o 8 lat brata Wincentego, przy jednoczesnej aprobacie rodziców Elżbiety (z domu Weber) i Wincentego Brzeskiego, wyruszył z rodzinnej miejscowości na wojnę. Długi marsz rozpoczął się zimą 1940 r.

– Tak się złożyło, że mojego brata zabrali do wojska w 1938 r. Dostał wezwanie i służył w piechocie niedaleko Lwowa. Brał udział w kampanii wrześniowej. Do Rytra wrócił w 1940 roku, z jednym kolegą z Piwnicznej. Ja miałem wtedy 16 lat. W naszej wiosce mieszkały przesiedlone rodziny niemieckie. Mój brat z nimi zadarł. Oni się odgrażali, żeby nie podskakiwał, bo wyląduje na robotach w Niemczech albo coś takiego. Witek ugadał się z ojcem, że chce uciekać na Zachód. Podsłuchałem ich rozmowę. Wszedłem do pokoju i oświadczyłem ojcu, że jeśli Witek pójdzie, to ja też. Rodzice się zgodzili. Brat wszystko załatwił, w tym przewodnika, to była wielka tajemnica – wspomina pan Jan.

***

W lutym bracia Brzescy ruszyli z rodzinnego domu na wojnę. Pojechali najpierw pociągiem do Żegiestowa, a stamtąd do Muszyny. Przeszli przez Poprad, w stronę wzgórz, gdzie w sezonie działały domy wczasowe, zamykane na zimę. Przewodnika, który był tam dozorcą, jednak nie zastali. Jego żona poradziła im, by poczekali, aż wróci. Czekali trzy dni w zimnych, nieogrzewanych pomieszczeniach. W międzyczasie dołączyło do nich czterech mężczyzn, którzy także chcieli przedostać się na Węgry. Kiedy przewodnik wrócił, ostrzegł, że droga jest ciężka i kto nie czuje się na siłach, niech lepiej wraca.

– Spadł wtedy duży śnieg. Jeden z mężczyzn zachorował. Pozostali mówili, żebym został, bo na plecach nikt mnie nie będzie niósł. A ja na to: Panowie, czy chcecie, czy nie, ja i tak z wami pójdę. O północy wyszliśmy z jego domu i szliśmy w śniegu, całą noc. To był dopiero początek…

Okazało się, że przewodnik był moim znajomym, ożenił się w Rytrze i uczył nas grać w piłkę. Nazywaliśmy go Pepik, mówił bardzo dobrze po słowacku. Szliśmy całą noc i dzień, przez wioski. Pamiętam, że Cyganie odgarniali z drogi śnieg. Szliśmy w odstępach, nie jeden za drugim. Ja szedłem zaraz za przewodnikiem. Kolejną noc spędziliśmy w stogu słomy. Tam była taka jama, w którą weszliśmy, zmarzliśmy niesamowicie. Wkrótce okazało się, że jeden z mężczyzn nam się zgubił i zostaliśmy w czwórkę. (…)

Cały tekst przeczytasz w najnowszym DTS. Kliknij i czytaj za darmo on-line:

 

Targi Edukacja, Kariera, Przyszłość

REPERTUAR KINA SOKÓŁ

Reklama